Patrzeć na sztukę oczami dziecka

Kikimora

Zdjęcie z 7. Berlin Biennale, dzięki uprzejmości Fundacji Galerii Foksal.

Dziecko jest dopełnieniem pewnej składowej, którą jesteśmy. Dzięki takiej postawie możemy wykorzystać dar, jaki mają dzieci, i patrzeć na świat świeżym okiem – Paweł Althamer.

Rozmawiała MARTA CZYŻ

Rzeźbiarz i performer. Jest jednym z najważniejszych polskich artystów. Swoją twórczość definiuje wokół pojęcia „rzeźba społeczna”. Prace Althamera są znane na całym świecie. Wiele z nich powstało na warszawskim Bródnie, gdzie mieszka od dziecka. Jest zdobywcą m.in. prestiżowej Nagrody im. Vincenta van Gogha oraz Paszportu Polityki.

Kikimora

Podczas 7. Berlin Biennale Kongres Rysowników miał miejsce w kościele św. Elżbiety, dzięki uprzejmości Fundacji Galerii Foksal.

Masz dużo dzieci, prawda?

Relatywnie dużo. Zależy do czego się odnosić – do czasów biblijnych czy do wizji małżeństwa w korporacji. Jak na dzisiejsze czasy, dzieci mam akurat, czyli siódemkę. Rozpiętość wiekowa od 25 do 5 lat. Bruno, Szymon, Weronika, Gaja, Marianka, Kosma i Jael.

Jael to żydowskie imię?

Tak, i nawet musiałem napisać uzasadnienie w Urzędzie Gminy, kiedy nadawaliśmy je z żoną. Napisałem więc o więzi z naszymi braćmi i siostrami z odmiennych obszarów kulturowych i religijnych. Ale powołałem się raczej na bliskość rodziny niż na jej odległość i egzotyczność. No i na moje mentalne więzi przez fakt, że byłem już Abramkiem – chłopiec z getta był moim poprzednim wcieleniem, i mam jak największe prawo, aby w mojej rodzinie były żydowskie dzieci. Ale imiona: Weronika, Gaja i Kosma pochodzą z języka greckiego.

Myślę, że uważni rodzice, wybierając dzieciom imiona, kierują się intuicją. A znaczenie imienia, korzenie są ciekawe. W nich właśnie potwierdza się nasza intuicja.

A czy Ty sprawdzałeś, szukałeś?

Przy Brunie szukałem w dźwiękach, wibracji i energii samego imienia, później okazało się, że ma to coś wspólnego z siłą zwierzęcia, z niedźwiedziem i z takimi bardzo starymi i odległymi czasami (imię Bruno ma korzenie staroniemieckie). Nadawanie imion to jest też nadawanie mocy i rozpoznawanie mocy dziecka – nadchodzącej energii. Rodzice wiedzą, że imię ma nie tylko składać się z nazwiskiem, ale ma też mieć moc. Jest to obdarowanie dziecka pierwszym darem mocy. Ludzie mają często taką intuicję, nadając imię po swoich przodkach. To się wtedy ładnie łączy. Jeżeli babcia np. była obdarzona mocą i czujemy, że jest potencjał w tym imieniu, to można go dalej używać. To jest jak baterie wielokrotnego użycia.

Na ile angażujesz dzieci w swoje działania artystyczne? Te najbardziej znane są oczywiście z Brunonem.

Nie przyglądam się temu z zewnątrz, ale rzeczywiście Bruno pojechał ze mną kiedyś do Nowego Jorku na Biennale Performa 13, zresztą razem z Szymonem. Nie pojechali tam tylko jako moi synowie, ale jako autonomiczni i utalentowani młodzi ludzie, którym chciałem dać okazję, żeby się sprawdzili w dosyć poligonowych warunkach: kiedy nie wiadomo do końca, jak wszystko przebiegnie i jaki będzie efekt projektu, podczas którego będziemy mogli wypróbować swoje emocje i sprawdzić się w tym nietypowym terenie.

A czy angażujesz w swoje działania też młodsze dzieci?

Czasami je zapraszam, a czasami one same mnie proszą, że chciałyby np. gdzieś pojechać, skorzystać z tego, że odbywam jakąś egzotyczną podróż. To jest ok, bo wtedy nie zawsze muszą być zainteresowane tym, co robię, ale możemy razem pobyć, a to wpływa na to, jak potoczy się projekt. Bardzo często z tego korzystam. Zdarzało się, że moje zaangażowanie w pracę było obciążane bądź kontrowane przez brak zainteresowania moich dzieci danym projektem. Mogłem dzięki temu znaleźć się pomiędzy stanami skrajnego zaangażowania w wykonanie dzieła oraz obserwowania postawy, która tym dziełem w ogóle się nie interesuje albo interesuje się o tyle, o ile interesuje ją też cokolwiek innego.

Bierzesz pod uwagę opinię swoich dzieci na temat swojej sztuki?

Często wizualizuję sobie pomysły i myślę o nich tak, jakbym przeniósł je w czasie i oglądał zrealizowane już oczami swoich dzieci, ale też oczami różnych dzieci. Bardzo często okazuje się, że to są moje oczy. Wtedy przyglądam się temu, oceniam, czy to jest fajne i interesujące, czy to powoduje, że proces dalej przebiega skutecznie, czy nas rozwija lub pomaga innym się rozwijać, czy sam projekt wywołuje różne magiczne działania, czy stymuluje inne działania, czy nie jest zbyt ciężki, zbyt pochłaniający energię, czy zamiast ją stymulować – absorbuje. Zastanawiam się nad tym jak dziecko, które wybiera sobie jakąś grę albo zabawę. Pamiętam, kiedy Weronika miała 7 lat, zaprosiłem ją do Holandii na wystawę do małego miasteczka pod Amsterdamem. Moja przyjaciółka zaproponowała mi przestrzeń, którą z kolei ja zaproponowałem Weronice. To było dla mnie fajne doświadczenie. Czy praca, którą zrealizuje moje dziecko, będzie moją pracą? Później rozszerzyłem to generalnie na postrzeganie pojęć takich jak „moje” czy „nasze”. Czy – jeżeli w pełni akceptuję swoje dziecko i akceptuję to, co robi – może się okazać, że to jest pełniejsza wizja mnie samego? I pełniejsza/głębsza samoakceptacja? Nie dość, że akceptuję to, co sam zrobię, to akceptuję to i utożsamiam się z tym, czego sam bym nigdy nie zrobił.

Czy to, co tworzą Twoje dzieci, jest uzupełnieniem Ciebie?

Uzupełnieniem nie, raczej składową pełni. Myślę, że dzięki takiej postawie mogę szerzej i uważniej przyjrzeć się temu, co w ogóle robią wszystkie dzieci reprezentujące z kolei wszystkich dorosłych. To jest dobra postawa, zdrowa, ona pozwala na patrzenie na coś świeżym okiem. Dzieci, szczególnie na wczesnym etapie, mają niezwykły dar niekłamania. Na przykład nie bawią się w gry, które nie są dla nich ciekawe.

Opowiedz o wspólnym projekcie – Twoim i Artura Żmijewskiego – gdy planowaliście wprowadzić dzieci do biur Centrum Sztuki Współczesnej w Zamku Ujazdowskim w Warszawie?

Chcieliśmy skorzystać z mądrości naszego starszego kolegi, Janusza Korczaka, który miał duże doświadczenie w pracy z dziećmi, i pokazać ludziom, że warto korzystać z czyichś doświadczeń, że nie warto forsować drzwi, które są całkiem dobrze oprawione i już funkcjonują. Czasem to są drzwi, które nas uwalniają. Plan był taki, aby wkroczyć nie tylko na sale ekspozycyjne, ale również do biur Centrum i zastąpić pracowników zaproszonymi dziećmi. Niestety, nie dostaliśmy zgody na realizację projektu. Nie przestaliśmy jednak myśleć o tym, żeby w jakiejś formie ta myśl i nasze działania się tam pojawiły. I wtedy doszliśmy do wniosku, że sami jesteśmy przecież dziećmi. Dyrektor Fabio Cavalucci, pracownicy, nasi przyjaciele z Occupy, ja i Artur, wszyscy jesteśmy starszymi dziećmi, które chcą się dobrze bawić. Niestety rozpoznaliśmy też, że plac zabaw częściowo został zagracony (śmiech) – był w stanie, który powodował blokadę i niedostępność.

Czy w swoich pracach odnosiłeś się kiedyś bezpośrednio do motywu ojca?

Tak, do siebie jako do twórcy i ojca. Tak naprawdę wydaje mi się, że zbliżyłem się już do takiej perspektywy, w której nie widziałem różnicy między jednym a drugim. Na tym chyba polega dojrzała twórczość. Odpowiedzialność ojca i radość dziecka – wszystko w jednym.

Chciałbyś, żeby któreś z Twoich dzieci zostało artystą?

Myślę, że kiedy zobaczą, jak spełniającą działalnością jest tworzenie, jak satysfakcjonującą postawą jest bycie twórczym, zostaną, kim zechcą! To jest podejście, którym chciałbym się podzielić z całym systemem edukacji.

A kiedy Ty poczułeś, że jesteś artystą?

Kiedy wziąłem pierwszy oddech (śmiech). Może to zabrzmi zbyt wyniośle, ale zawsze to czułem.

Jak wyobrażałeś sobie siebie jako artystę? Chciałeś być po prostu rzeźbiarzem?

Dużo bardziej interesowało mnie wyobrażanie sobie siebie jako tego, kim nie jestem. Pamiętam ten moment, chwilę przebłysku podczas spaceru pomiędzy szkołą a domem. Zatrzymałem się i zastanowiłem, jak to jest możliwe, że nie będę tym, kim nie jestem. Nie będę kimś, kto jest starszy i nie będę myślał tak, jak myślałbym, będąc starszy. To jest fajne ćwiczenie, bo okazało się, że myślę cały czas to samo. Tak naprawdę przychodzą mi do głowy różne myśli, ale i tak to, co mnie pociąga, nie ma z nimi zbyt wiele wspólnego.

Czy masz stałe obowiązki domowe?

Moim stałym obowiązkiem domowym jest odprowadzanie dzieci. Kosma chodził do zerówki i lubił sam przebiegać przez bramę, nie odprowadzałem go do szatni, a Marianka lubiła, jak ją odprowadzam pod samą salę. Teraz mam wolniejszy czas. Kiedyś robiłem z dziećmi figurę anioła. To była praca konkursowa. Robiełem ją ze względu na prośbę pani z przedszkola, która poprosiła tych rodziców, którzy czują w sobie iskrę Bożą, by podjęli wyzwanie zbudowania figury anioła. I ja poczułem taką iskrę Bożą, w związku z tym ją zbudowałem. Ale czasem robię zakupy albo idę na trening do centrum handlowego.

Uprawiasz sport? Lubisz wysiłek fizyczny?

Boksuję się z własnym ego! (śmiech) Ale poprzednimi laty fascynowały mnie sporty walki. Jako dziecko przez osiem lat zawodniczo ćwiczyłem judo, i to mi dawało spokój. Dzięki temu byłem zdecydowanie mniej agresywny i wybuchowy. Potem miałem przerwę i po jakimś czasie zacząłem chodzić na siłownię. Siłownia jest dla mnie taką dresiarską jogą i bardzo to lubię. To jest to, co teraz mnie fascynuje, ponieważ poprzez zmęczenie swojego ciała mogę poznać napięcia, które we mnie są, i je uwolnić. Ale mogę wywołać też uśmiech, zmagając się sam ze sobą, widząc idiotyzm niektórych procesów w obliczu użycia sztangi czy drążka. Wracam wtedy do siebie i to jest fajne. Przez lata ćwiczyłem też z kolegami japońską szermierkę. To bardzo piękna dyscyplina, wdzięczna, ekspresyjna i teatralna, którą wszystkim gorąco polecam. Można w niej głośno krzyczeć, wyrzucać z siebie wszystko i sukces można odnieść tylko wtedy, gdy jest się rozluźnionym. Sport jest w ogóle bardzo dobrym sposobem na przepracowanie rywalizacji. Także dla dzieci. W sporcie mogą zrozumieć, że aby zwyciężyć, nie trzeba nikogo pokonywać. Czasami wystarczy, że pokonamy błędne wyobrażenia o sobie.