Nie ma na co czekać

Kikimora

kurtka i jeansy ŁUKASZ JEMIOIŁ, bransoletka APART

Dorosłego życia uczyła się jako 16-latka, pracując na zmywaku w Londynie. Uprawiała sport, by dowiedzieć się, że nie chodzi w nim o wyniki i bicie rekordów. Cały czas biega, ale nie jest to w jej życiu najważniejsze. Teraz stara się nie przegapić żadnej ważnej chwili w życiu Tyśka, jej synka. Bo te chwile to również najważniejsze chwile jej życia – wyznaje Beata Sadowska.

Rozmawiała MONIKA BERKOWSKA

zdjęcia KRZYŚ OPALIŃSKI

 

Pamiętasz chwilę, w której poczułaś, że nie jesteś już dzieckiem?

W liceum pojechaliśmy z klasą do Londynu – wtedy zrobiłam krok w dorosłość. Bo wymiana szkolna trwała dwa tygodnie, ale ja zostałam w Anglii całe dwa i pół miesiąca. Powiedziałam rodzicom, że wszystko mam tam zapewnione, spanie, jedzenie. To prawda, że miał mi pomóc przyjaciel brata, ale nic z tego nie wyszło. No i ja, szesnastolatka słabo znająca język musiałam sobie jakoś poradzić.

Sama?

No tak, zostałam całkiem sama, pożegnałam kolegów i nauczycieli. Miałam na to zgodę rodziców, którzy byli przekonani, że będę chodziła do szkoły i zwiedzała muzea. A ja musiałam znaleźć pracę na czarno, o Unii Europejskiej nikt wtedy nie słyszał. Udało się. Spinałam długie do pasa włosy i robiłam, co było trzeba, przeszłam w knajpach przez wszystkie szczeble, od czyszczenia toalet, przez zmywanie, do serwowania. I tak sześć dni w tygodniu zaczynając o dziesiątej rano i kończąc pół godziny przed północą. Do domu wracałam ostatnim metrem.

Wracałam do domu, czyli gdzie? Jaki był ten Twój pierwszy samodzielny dom?

Wynajmowałam pokój – nie pamiętam dzielnicy, za nic nie mogę sobie przypomnieć – to się chyba w psychologii nazywa wyparcie (śmiech). Wprowadzając się, dostałam od innych, bo była nas grupa, dwie rady: nie wychodź, kiedy na horyzoncie pojawia się facet z dołu, jest zboczeńcem. I jeśli trafisz na niego w kuchni, lepiej wracaj do pokoju.

Zamiast obozu z przyjaciółmi, zafundowałaś sobie w wakacje obóz pracy, dlaczego?

To była młodzieńcza brawura. Musiałam się sprawdzić. W kieszeni miałam bilet powrotny z datą na za dwa i pół miesiąca. Rodzice się zapożyczyli, żeby go kupić. Nie było mowy o tym, żebym cokolwiek zmieniała. Oszukiwałam ich, że wszystko jest w porządku, że zwiedzam. Z tego metra, z którego wysiadałam o północy, szłam jeszcze do siebie pół godziny na piechotę. Nie miałam pojęcia o Londynie, dziś widzę, jak wiele miałam szczęścia. Ale też pamiętam ten imperatyw, że muszę dać sobie radę! I dałam. Po tych wakacjach byłam już trochę „gdzie indziej”. W głowie miałam myśl, że mogę i potrafię zadbać o sobie, dać sobie sama radę. Rodzicom prawdę o Londynie powiedziałam po dwóch latach.

Chroniłaś ich czy raczej się bałaś? Jaki był Twój dom?

Dobry. Wyniosłam z niego totalny optymizm i uśmiech do życia. Mamę wszyscy lubią, potrafi porozmawiać z każdym, błyskawicznie przełamuje lody, bo czuje sympatię do ludzi. Mam to po niej. Mama jest powsinogą, sprawia jej frajdę podróżowanie po świecie, ale jest też bardzo rodzinna. Tak samo jak ona lubię wyjeżdżać, ale jeszcze bardziej wracać do domu. Byliśmy i jesteśmy ze sobą blisko, więc raczej ich wtedy chroniłam. Tworzymy teraz wielopokoleniową rodzinę. Zrozumiałam jej sens w momencie, kiedy na świecie pojawił się mój syn Tysiek. Widzę, jak bardzo on jest potrzebny rodzicom, ale też odwrotnie. To system naczyń połączonych.

Kikimora

marynarka JOANNA KLIMAS

Połączonych przez miłość.

Tak, rodzice przy moim synku stają się nagle młodsi. Tyle im się chce, mają ogromną radość ze spędzania z nim czasu. Chodzą na plac zabaw, do lasu, objaśniają świat. A on chłonie ich ciepło. Kocha dziadków i to jest piękne. Kiedy jesteśmy na wakacjach, Tytus sam prosi, żeby zadzwonić do dziadzi. A i rodzice dzwonią codziennie, żeby choć chwilkę pogadać. I wiem, że to nie jest na siłę, oni za nim autentycznie tęsknią. Wzrusza mnie, że mama robi na śniadanie kluseczki leniwe malutkie jak paznokieć, nawet pół paznokcia. Na moje: – Mamo, w lodówce są kopytka z wczoraj! Odpowiada: – Ale on woli te z białym serem. I wiem, że robi to dla Tyśka z miłości. Lepi te kluseczki, tak jak się lepi fundament miłości, na którym można budować życie. I potem, żeby nie wiem co, jest łatwiej, bo wiesz, skąd jesteś, i czujesz, że masz mocną bazę. To od nich dostałam.

Mówisz fundament miłości, mocna baza. Kiedy ta mocna baza była Ci potrzebna?

Bardzo długo nie zdawałam sobie sprawy, że jestem oceniana przez innych, aż usłyszałam – miałam już za sobą doświadczenia pracy w dwóch rozgłośniach – że rzuciłam chłopaka, żeby robić karierę w telewizji. To było pierwsze zderzenie z tym, co niesie popularność. Kariera? To brzmiało kompletnie irracjonalnie. Bo wtedy takie słowo nie istniało w moim słowniku. Owszem, miałam fajną robotę, jako 19-latka robiłam wywiad z prezydentem, ale to cały czas była przygoda. W Polsce pojawiały się media prywatne, zaangażowałam się w nie, ale żyłam dniem dzisiejszym, ewentualnie jutrzejszym. A tu ktoś to moje życie komentuje. I wtedy się otrząsnęłam, natychmiast zrozumiałam, że interesuje mnie tylko to, co o mnie myślą najbliżsi.

Dojrzewanie ekspresowe. Tak po prostu się otrząsnęłaś i przestałaś zawracać sobie tym głowę?

Nie pamiętam konkretnego momentu, w którym poczułam, że nie muszę nic nikomu udowadniać. Dogadałam się ze sobą, to był proces. Powtarzałam – to co robię, to po prostu zawód, nie świadczy o tym, że jestem fajniejsza czy lepsza. I tak, niesie ze sobą ten minus, że czasem ktoś moje zachowanie czy wygląd komentuje. Ale ważni są tylko bliscy. I oni mogą powiedzieć mi wszystko. Że postąpiłam nie fair, nad czymś powinnam pomyśleć. Ale obcy? Bywa, że ktoś ze znajomych podeśle mi link, a w nim złota myśl: jestem gruba, pewnie w ciąży… Bogu dzięki, z ciekawości, co też znajdę w komentarzach, wyrosłam błyskawicznie. Jestem, jaka jestem. Nie przeglądam się w oczach innych, nawet nie w oczach mojego Pawła. Cudownie, jeśli mnie komplementuje, ale nie jest tak, że tego potrzebuję, by mieć lepsze samopoczucie. Zaakceptowałam siebie z niedoskonałościami, bardzo cenię naturalność i brak ściemy. Robię coś, bo mam na to ochotę, a nie, bo tego oczekuje otoczenie.

Masz ochotę biegać.

Kiedy zaczęłam biegać po 15 latach przerwy, to był ważny moment w życiu, bo wtedy zrozumiałam, że mogę to robić dla siebie. Nie dla trenera, dobrego czasu, podium. Trenowałam lekką atletykę jako dziecko, od czwartej do siódmej klasy podstawówki. Miałam treningi na Legii, pięć razy w tygodniu. Nigdy nie wychodziłam na nie dla siebie, zawsze dla kogoś. W tym sporcie nie było frajdy i radości, trzeba było mieć wyniki i medale. A ja nie noszę w sobie genu rywalizacji. Pozbyłam się go właśnie po podstawówce, kiedy zależało mi na tym, żeby być najlepszą, mieć czerwony pasek. I kiedy po 15 latach to bieganie do mnie zastukało, mówiąc: „Hej, nie ma znaczenia, jaki masz wynik, czy biegniesz wolno, czy bardzo wolno, ani nawet to, czy dobiegniesz. Bo robisz to dla siebie”. Poczułam, że tak właśnie jest, sznuruję buty i wychodzę, żeby zobaczyć, czy drzewo się już zazieleniło, dla spaceru z psem… I to był duży przełom. Możesz to nazwać dojrzałością, możesz po prostu: frajdą.

Coś jeszcze się wtedy w Tobie zmieniło?

Bieganie poza tym, że pozwala odpocząć głowie, to również nauka odczytywania tego, co mówi ciało. Powoli zaczynasz rozumieć, co oznacza ból. To tylko zmęczenie, bo był wysiłek, a może coś poważniejszego? Biegając, stawałam się bardziej świadoma siebie. Polubiłam się i czuję się szczęśliwa, biegając. A czasem nawet dumna. Jak po ostatnim triathlonie. Nie wierzyłam, że mi się uda. Liczyłam tysiąc razy i za każdym wychodziło, że nijak nie zmieszczę się w wyznaczonym czasie. Osiem godzin, taki był limit, skończyłam w sześć i 40 minut. Czułam dumę. To była wielka rzecz, przełamanie wielu barier – przede wszystkim tych w głowie, bo okazuje się, że ciało dostaliśmy nad wyraz elastyczne. I to też jest nagroda, świadomość, że granice można przesuwać.

Kikimora

kurtka i jeansy ŁUKASZ JEMIOŁ, bransoletka APART

Na ile Tysiek zatrzymał cię w Twoim biegu?

Prawdę mówiąc, nie zatrzymał. Świetnie czułam się w ciąży i mogłam biegać do końca ósmego miesiąca. Inaczej, dużo wolniej, uważając na masę rzeczy, pogodę, temperaturę. Ale i dla mnie, i mojej lekarki to było zupełnie naturalne. Nie sprzeciwiała się, bo wiedziała, że biegam od 10 lat. Wiem, że są dziewczyny, które mówią sobie: „Zacznę biegać w ciąży, to nie przytyję. Mogę, Sadowska też biegała”. To mnie przeraża. Wróciłam do biegania dwa miesiące po porodzie, ale też po konsultacji. Dostaję sporo podobnych maili: „Dramatem w ciąży było to, że nie mogłam biegać”. Dla mnie to niezrozumiałe. Nigdy nie myślałam obsesyjnie, że muszę biegać, bo stracę formę.

I nigdy nie poczułaś się uzależniona od ruchu?

Aktywność jest wspaniała, ale jest dodatkiem, a nie celem życia. I nigdy nie podporządkowywałam swojego pod trening. No dobrze, kiedy miałam zamiar przebiec pierwszy maraton, stosowałam się do planu treningowego jak aptekarz. Taką mam naturę, ale nie wpadłam w pułapkę – wszystko nagle zaniedbuję, bo mam korbę na punkcie sportu. On jest cudowny, wyzwala endorfiny, rzeźbi sylwetkę, sprawia, że czujemy przypływ sił. Wszystko prawda, ale to nigdy nie był dla mnie numer jeden. Słyszałam o małżeństwach, które się przez sport rozpadały. Przez sport traktowany jak narkotyk.

Było coś takiego w Twoim życiu, co porównałabyś narkotykiem?

Nie, chyba za bardzo lubię codzienność. To, że budzimy się z Pawłem rano i przyłazi do nas nasz synek. Idziemy nad Wisłę z psem. Możemy usiąść razem, wypić kawę i pogadać. To, że spotkam się z przyjaciółkami, pojadę z rodzicami na wakacje. Najzwyklejsze rzeczy są najpiękniejsze. Tak uważam, nie te spektakularne, które wydarzają się od wielkiego dzwonu z głośnym: bim i bom. Cudownie, jeśli nas spotykają, odnosimy spektakularne sukcesy, a co jeśli nie? Nie ma na co czekać. Niebezpieczne jest ciągłe projektowanie przyszłości i przegapianie tego, co jest teraz.

Odeszłaś niedawno z radia. Usłyszałam, jak tłumaczysz na antenie, że chcesz więcej czasu spędzać z dzieckiem.

Bo bycie na czasie to teraz dla mnie bycie na czasie z synkiem. Ma dwa lata, chcę wiedzieć, że nauczył się nowego słowa, patrzeć, jak pierwszy raz sam wyłazi z łóżeczka. Świat może poczekać, show-biznes, polityka… znajdę wszystko w internecie. Nawet jeśli dzień później i nie będę idealnie na czasie, a jakąś chwilę za peletonem, godzę się na to. Nie czuję, że przez to coś tracę. Wróciłam do pracy dwa tygodnie po urodzeniu synka. Pamiętam, że przygotowywałam relację z premiery filmowej. Musiałam wyjść z tego ciągu: „O nie, nie mam nawet czasu by wziąć prysznic, tu karmię, tu trzeba przytulać, bo on płacze”. I nagle: ciach, trzeba było stanąć do pionu, ogarnąć się i jeszcze zadawać mądre pytania. Nie żałuję, dobry trening, zawsze zdążałam na karmienie (śmiech). Teraz poczułam, jak bardzo uwiera mnie, że dwa wieczory w tygodniu, nie ma mnie przy Tysiu. W pracy myślałam: „Chciałabym teraz siedzieć i czytać mu bajki, wykąpać, patrzeć jak gania w piżamie i zasypia na kanapie”. Dojrzałam do tego, by odejść.

To przecież tylko dwa razy w tygodniu.

Nie. Aż dwa! Jestem szczęściarą, bo mam dwie inne prace, jestem naczelną magazynu „Dbam o zdrowie” i prowadzę audycję w radiu Zet. Ale praca przychodzi i odchodzi. A ja nie mam dużych oczekiwań, nie muszę mieć nowego samochodu i domu na Mazurach. Gdyby nie pojawienie się Tysia, dalej jeździłabym 12-letnim mini cooperem. Nie jestem gadżeciarą, powtarzającą mantrę: nowe, lepsze, droższe.

Wiem, czego nie musisz mieć, a czego nie oddałabyś za nic?

Niedzielnych obiadów u rodziców. Spotykam się tam z bratem i jego dziećmi. Przypominanie sobie, że placki ziemniaczane mamy smakują jak w dzieciństwie, to wielka frajda. Bycie z nimi wszystkimi, to frajda. Spędziłam dwa tygodnie nad morzem z obojgiem rodziców, przedtem byłam tylko z mamą, potem tylko z tatą. I nie jest tak, że nie mam z kim pojechać (śmiech). Ale czas zasuwa, dociera do mnie, że rodzice nie są na zawsze. Mam żałować, że czegoś nie zrobiłam? Chcę celebrować codzienność. Jest tak, albo coś teraz łapiesz za ogon, albo to przegapiasz. Po prostu. Jasne, że trudno jest zrezygnować z czegoś, co lubisz, z pracy, ze spotkań z ludźmi, ale zadałam sobie pytanie: „Co jest teraz w moim życiu ważne”? Nie zastanawiałam się długo: Tyś. Jest w takim wieku, że chłonie absolutnie wszystko. Jeszcze mogę go lepić, a on i tak pójdzie swoją drogą, wychowuję go przecież dla świata, nie dla siebie.

Jak go wychowujesz?

Nie mam metody, po prostu bardzo go kocham, staram się szanować jego odrębność i niezależność. Mimo że jest taki mały. Daję mu prawo do tego, że może mieć gorszy dzień, nie mieć na coś ochoty, złościć się. Sama w dzieciństwie słyszałam, że nie mam takiego prawa. Daję je synkowi. Nie ma prawa nikogo w złości uderzyć, ale w podłogę czy stół – tak. Jeśli to pomoże mu rozładować napięcie, niech wali. Tłumaczę Tysiowi świat, że nie wolno skrzywdzić człowieka, żadnego stworzenia.

I on cię słucha, dwulatek?

Słucha, bo czuje, że jest partnerem. Dlatego ten wspólnie spędzany czas jest taki ważny. Czasem w emocjach odepchnie naszego psa. „Tysiek przecież kochasz Momo, a jemu jest teraz przykro”, mówię, a on słucha, i potem idzie i się przytula. Zobaczyłam, że mówienie: nie, bo nie, nie jest drogą, więc wyjaśniam, dlaczego coś jest niebezpieczne, dlaczego mu czegoś nie wolno. W naszym domu nie ma sztucznych słodyczy, na wakacjach znajomi postawili przed dziećmi miskę z żelkami. Nie wyrwę mu ich przecież z gardła. „Zobacz, jesteś najmniejszy, a zjadłeś najwięcej”, tłumaczyłam. „Będzie cię bolał brzuch”.

Twój synek poszedł właśnie do przedszkola. Jak się z tym masz?

Nie można roztoczyć nad dzieckiem parasola i trzymać go tak do momentu, aż pójdzie do liceum. Tysiek poszedł do przedszkola najbliższego domu. Dwie minuty spacerem. Dlaczego? Bo to było racjonalne. Spodobało mi się, minimalistyczne, z mnóstwem książek, za to bez stosu plastikowych zabawek. Jest pan wychowawca i pani wychowawczyni. Świetne, Tysiek nauczy się tego, że nie tylko kobieta jest od wiktu i opierunku.

U Ciebie w domu tak właśnie jest? Równouprawnienie?

Naturalnie. Paweł kąpie, przewija. Nie miałam pomysłu, że go wyręczę, bo zrobię to lepiej, a on właśnie krzywo zapiął pieluszkę. To ślepa uliczka. Trzeba dać komuś przestrzeń, szansę, żeby robił rzeczy po swojemu. Tyśka też nie wyręczam. Sprząta swoje zabawki. Ostatnio mieliśmy gdzieś wychodzić, spieszyłam się, patrzę, a on składa puzzle do pudełka. No trudno, pomyślałam, spóźnię się, ale trzeba to docenić. A Paweł leciał z nim sam do Brazylii, trzema samolotami. Planowaliśmy wakacje, synek się rozchorował, miał zapalenie ucha. Paweł zdecydował, że mam polecieć sama, a oni dolecą. Dał mi w prezencie czas na bycie sama ze sobą. I co najważniejsze – dał radę.

Kikimora

marynarka JOANNA KLIMAS, dżinsy MAXMARA

Dużo podróżujecie. Co myślisz o świecie, który nas dziś otacza?

Bardzo wcześnie zaczęłam podróżować, stykając się i z biedą, i z bogactwem, różnicami kulturowymi, społecznymi. Widzę jak my, Polacy otwieramy się na świat. Pamiętam czasy, kiedy pół Warszawy przyjeżdżało w okolice Stadionu Narodowego na zupę do Wietnamczyków. Oswajamy się z mniejszościami, akceptujemy je. Tyś był w już w swoim życiu w Tajlandii, Brazylii, Nowym Jorku, Londynie i nie ma dla niego znaczenia, jaki kolor ma buzia, która się do niego uśmiecha. W każdym z tych miejsc tak samo potrafi bawić się patykiem, zbierać żuczki, dzieciaki go całują. Chcę żeby w tym wzrastał. Jaki będzie? Kto wie. Chciałabym tylko, żeby był szczęśliwym gościem, a czy będzie się wspinał, kładł dachówkę, malował podłogi, czy może zostanie malarzem impresjonistą, zobaczymy. Nie będę mu ciosać kołków na głowie o studia – sama ich nie skończyłam.

 

stylizacja KASIA ŁASZCZ

włosy i make-up AGNIESZKA JAŃCZYK

produkcja JOANNA CHILIŃSKA-REKUĆ