Mecz o wszystko

Kikimora

Choć dziecięce marzenia o przyszłości ewoluują wraz z postępem cywilizacji, jedno pozostaje bez zmian – wciąż miliony chłopców pod każdą szerokością geograficzną pragną pójść w ślady Pelego, Messiego czy Lewandowskiego. Ale piłka kołem się toczy i w młodzieżowym futbolu równie łatwo o gola, co o faul.

Manuel właśnie dostał od rodziców na urodziny nowiutką piłkę. W szkole jest bohaterem – wraz z innymi dziesięciolatkami z małej kolumbijskiej wioski nie muszą już grać wysłużonym, połatanym kawałkiem skóry. A grają codziennie. W większości boso albo w kaloszach, ale kto by się tym przejmował. Jednak gdy postanawiają wypróbować wymarzony prezent, sprawy przyjmują niespodziewany obrót. Któryś z chłopców uderza trochę za mocno i piłka ląduje daleko za linią boczną. Nie byłoby w tym pewnie żadnego problemu, gdyby nie fakt, że dokładnie tam zaczyna się pole minowe. Bo w kraju wciąż trwa wyniszczająca wojna domowa między lewicową partyzantką a wojskiem i paramilitarnymi bojówkami. Co zrobią nasi bohaterowie? Spróbują odzyskać futbolówkę, choć doskonale wiedzą, że to śmiertelnie niebezpieczne. Ale piłka jest ważniejsza. Tutaj piłka to życie.

Kikimora

To oczywiście tylko film. Nawet jeśli historia ukazana w „Kolorowych wzgórzach” Carlosa Arbelaeza mogłaby wydarzyć się naprawdę – i pewnie w różnych miejscach świata się wydarza. Nie to jednak jest istotne. Tym, co się liczy, jest absolutnie wyjątkowa rola, jaką w życiu dzieci w Ameryce Łacińskiej – ale też w Afryce, w Europie czy nawet w Azji – odgrywa piłka nożna. To nie tylko bezapelacyjnie najpopularniejszy sport na naszym globie (ktoś ostatnio zmierzył, że futbolowe zmagania śledzi łącznie ponad 3,5 mld osób). To obsesja i religia – w Argentynie istnieje oficjalnie zarejestrowany Kościół Maradony, którego członkowie mają własny piłkarski dekalog, a podczas inicjacji muszą powtórzyć wyczyn swojego mesjasza i strzelić gola „boską ręką”. To źródło wojen i międzynarodowych konfliktów, jak choćby opisana przez Ryszarda Kapuścińskiego „wojna futbolowa” między Hondurasem i Salwadorem. To również ogromna machina biznesowa, generująca wpływy sięgające 30 mld dolarów rocznie.

Przede wszystkim jednak to najlepsza odskocznia od codziennych problemów i doskonały katalizator rozwoju młodego człowieka. Gra w piłkę zapewnia odpowiednią dawkę ruchu, pozwala w prosty sposób połączyć realizację dziecięcych marzeń z dbałością o silny i zdrowy organizm (wystarczy koszulka z Messim…), kształtuje charakter, uczy samodyscypliny i wiary we własne możliwości, wpaja zasady rywalizacji fair play, a zarazem wymaga efektywnej współpracy z innymi w ramach zespołu oraz kreuje pozytywną identyfikację z grupą. No i do gry nie potrzeba praktycznie żadnych nakładów, o czym wie każdy, kto w dzieciństwie próbował przechytrzyć bramkarza stojącego między dwoma kamieniami na podwórku. Dlatego też dla tysięcy dzieci z Trzeciego Świata futbol jest jedyną szansą na wyrwanie się z kręgu biedy, przemocy i beznadziei. I zarówno mieszkańcy tych rejonów, jak i międzynarodowe organizacje charytatywne doskonale o tym wiedzą.

Nie przypadkiem UNESCO wspólnie ze stowarzyszeniem Save The Children organizuje zajęcia piłkarskie w obozach dla uchodźców w Afganistanie. Choć wielu uczestników dopiero tutaj po raz pierwszy widzi na oczy piłkę (reżim talibów zakazuje wszelkich gier, z puszczaniem latawców włącznie), szybko się przekonują do nowego sportu. W południowym Sudanie futbol wykorzystywany jest do resocjalizacji ok. 2,5 tys. nieletnich żołnierzy. Zmagania na boisku mają ich nauczyć kanalizowania agresji w bezpieczny, społecznie usankcjonowany sposób. Z kolei w fawelach Rio de Janeiro niejeden miejscowy gangster zapytany o to, kim chciałby, żeby został jego syn, bez namysłu odpowiada: piłkarzem. Bo w ten sposób można nie tylko wydostać się ze slumsów, ale też szybko dorobić się naprawdę dużych pieniędzy. Trzeba jednak wiedzieć, jak to zrobić. Bo sam talent nie wystarczy – konieczna jest jeszcze odpowiednia szkoła. Tylko we właściwych ramach organizacyjnych zdolny brzdąc może porzucić ligę podwórkową i stać się prawdziwym zawodnikiem. Bez względu na to, czy mieszka w Brazylii, Ghanie, Hiszpanii czy na Podlasiu. I choć na świecie jest wiele takich „fabryk mistrzów” (większość liczących się klubów ma własne szkółki i drużyny młodzieżowe), żadna nie może się równać z legendarną akademią FC Barcelony, znaną jako La Masia.

W dosłownym tłumaczeniu nazwa ta oznacza okazałą wiejską rezydencję – konkretnie zaś zabytkowy XVIII-wieczny budynek stojący kilka kroków od barcelońskiego stadionu Camp Nou. Jeszcze kilka lat temu mieścił się tu internat dla najbardziej obiecujących adeptów piłkarskiej szkoły. To właśnie w tych dostojnych murach nastoletnie lata spędzili m.in. Andres Iniesta czy Cesc Fàbregas – obecne gwiazdy katalońskiego klubu. Dziś wszyscy uczniowie mieszkają w nowoczesnym budynku na terenie centrum treningowego na przedmieściach miasta, ale nazwa pozostała. I w piłkarskim świecie symbolizuje nie tylko najwyższy poziom sportowego nauczania, ale również pewną filozofię wychowania dzieci i młodzieży poprzez futbol. „Robimy wszystko, aby nasi wychowankowie wyrośli na dobrych ludzi, którzy prowadzą zdrowy tryb życia i są szczęśliwi z wyboru swojej drogi życiowej” – mówił w jednym z wywiadów koordynator grup młodzieżowych w La Masii Albert Capellas. A jeden z dawnych uczniów Pepe Reina (dziś bramkarz Liverpoolu) wtóruje mu: „Tutaj rozwijasz się nie tylko jako piłkarz, ale przede wszystkim jako człowiek”.

Wewnętrzne reguły akademii bardziej przypominają system edukacyjny znany z kart „Harry’ego Pottera” niż typową szkołę sportową. Kandydaci na przyszłych Messich i Xavich przybywają tu zwykle w wieku 12–14 lat, rozstając się z rodziną, i odtąd cały swój czas poświęcając klubowi. Oczywiście wcześniej muszą przejść ostrą selekcję – premiowane są nie tylko zdolności piłkarskie, ale też np. pochodzenie. Pierwszeństwo mają rodowici Katalończycy (FC Barcelona słynie z przywiązania do narodowych tradycji), następni w kolejności są mieszkańcy pozostałych regionów Hiszpanii, a dopiero potem przychodzi czas na resztę świata. Przy testach wstępnych nie ma żadnej taryfy ulgowej i nawet gruby portfel tatusia niewiele może tu wskórać. Zasady to zasady. W codziennym życiu akademii ogromny nacisk kładzie się na wspólnotę. Wychowankowie śpią razem w dużych salach, wspólnie spożywają posiłki, wspólnie codziennie trenują i wspólnie spędzają święta. Oczywiście ich życie nie ogranicza się do piłki – wręcz przeciwnie. Każdego dnia wszyscy zawożeni są do prywatnej szkoły, a stopnie na świadectwie mają ogromny wpływ na ich pozycję w La Masii. Jeśli któryś wyraźnie zacznie się opuszczać w nauce (albo coś przeskrobie), dostaje szlaban na granie w piłkę. A to oznacza, że perspektywa gry w Barcelonie coraz bardziej się oddala.

Niezwykle silna identyfikacja z klubem i jego filozofią to kolejny klucz do sukcesu. I nie chodzi tylko o to, że każdy chciałby wybiec na boisko w granatowo-bordowej koszulce. Tutaj przywiązanie sięga nierzadko dużo dalej – spora część aktualnych wychowanków stanowi już kolejne pokolenie graczy i kontynuuje rodzinne tradycje (z tych najbardziej znanych można wymienić choćby Sergio Busquetsa czy Gerarda Pique). A w podstawowym składzie katalońskiej drużyny jest więcej „swojaków” niż w innych popularnych klubach, które kompletują zespół drogą zakupów. To zaś oznacza, że kompleksowy, wykraczający daleko poza ramy sportu model szkoleniowy i przywiązywanie graczy niemal od kołyski do klubowych barw przynosi znakomite efekty. Tutaj nie do końca liczy się to, kto jest najszybszy, najsilniejszy i najbardziej zwrotny. Dużo ważniejsza jest skuteczna współpraca zespołowa i odpowiedni system gry. Trenerzy z La Masii często posługują się porównaniem do katalońskich „żywych zamków”, czyli wielopiętrowych konstrukcji ustawianych z trzymających się za ręce ludzi, na których ramiona wchodzą następni, aż wreszcie na końcu małe dziecko wspina się na samą górę. Oczywiście jego wyczyn jest najdonośniej oklaskiwany, jednak nie można zapominać, że bez silnej bazy i właściwego ustawienia wszystkich pozostałych elementów osiągnięcie szczytu będzie niemożliwe.

Warto w tym miejscu wspomnieć, że barcelońska filozofia futbolowego wychowania została wyeksportowana również do innych krajów – w tym do Polski, gdzie w 2011 r. otwarto pierwszą europejską filię FCB Escola (jak oficjalnie nazywa się organizacja znana potocznie jako La Masia). Dziś w czterech warszawskich ośrodkach treningowych piłkarskiego rzemiosła uczy się ponad 800 chłopców. Nie tylko z Polski – całkiem niedawno bohaterem sportowych mediów stał się 12-letni Titas Milasius z Litwy, którego rodzina sprowadziła się do Polski tylko po to, by chłopak mógł trenować pod egidą FCB. Dla wielu zafascynowanych futbolem dzieciaków możliwość gry w prawdziwej koszulce Barcelony to spełnienie marzeń. Ale nie tylko nazwa i klubowe barwy zostały przejęte z Katalonii. Tutaj również podczas zajęć stawia się w pierwszym rzędzie na współpracę zespołową, od małego wpaja się wychowankom zasady fair play i stawia się na ich wszechstronny rozwój. Dlatego – podobnie jak w La Masii – ogromne znaczenie mają szkolne oceny, ponadto dzieci mogą na miejscu uczyć się hiszpańskiego oraz poznawać tamtejszą kulturę. I choć udział w zajęciach szkoły jest płatny, dla maluchów z biedniejszych rodzin przygotowano system stypendiów.

Nie zapominajmy jednak, że cały ten szlachetny i dobroczynny wpływ futbolu na rozwój oraz kondycję dzieci w różnych miejscach świata to tylko jedna strona medalu. Wystarczy bowiem nieco zmienić proporcje, a przygoda z piłką – podobnie zresztą jak z wieloma innymi sportami – może się dla najmłodszych skończyć ogromnym rozczarowaniem, stresem, poważnym urazem (fizycznym lub psychicznym), a nawet tragedią. Wyobraźmy sobie rodziców, którzy są święcie przekonani o piłkarskim talencie ich syna i widzą w nim jedynego możliwego następcę Pelego albo – jak w pewnym popularnym polskim filmie – Kazimierza Deyny. Oddają nieboraka do szkółki piłkarskiej, poddają wyczerpującym treningom, wymagają natychmiastowych sukcesów – i wszystko wbrew jego woli. Co może sobie pomyśleć wychodzący na boisko kilkulatek, który przed meczem słyszy od ojca „tylko nie zawiedź tatusia” albo „dzisiaj musisz strzelić co najmniej dwie bramki”? Rodzice, którzy emocjonują się grą dużo bardziej niż ich pociechy, to dość powszechny widok podczas zmagań dziecięcych drużyn. A przecież oczekiwanie od dziecka, że będzie realizować nasze marzenia, to pierwszy krok do emocjonalnej traumy, której efekty mogą utrzymywać się jeszcze długo w dorosłym życiu.

Do tego dochodzi niebezpieczeństwo kontuzji oraz psychologiczna presja ze strony trenerów i kolegów z drużyny. Kara za przegrany mecz, usunięcie z pierwszego składu, bo inni są lepsi, gwizdy i śmiechy po niestrzelonym rzucie karnym – wszystko to może być ogromnym ciężarem dla dziecięcej psychiki. Często bowiem dorośli zapominają, że istota sportu (a sportów drużynowych w szczególności) nie sprowadza się bynajmniej do podziału na lepszych i gorszych, zwycięzców i przegranych. I wymagają od dzieci, żeby te cały czas były najlepsze. A przecież – jak podkreśla Albert Capellas z Barcelony – w piłce nożnej powinny liczyć się trzy rzeczy: gra zespołowa i poszanowanie zasad fair play, przewaga nad rywalem w zakresie wyszkolenia technicznego i wreszcie zwycięstwo na tablicy wyników. Jednak ten ostatni cel liczy się tylko wówczas, gdy spełnione zostają również pozostałe dwa. I gdy dobry piłkarz jest przede wszystkim szlachetnym człowiekiem.

Tymczasem wizja wielkiej kariery (i milionowych zarobków, które przecież ostatecznie wzmocnią rodzinny budżet) sprawia, że niejeden rodzic gotów jest pozbawić swoje dzieci wielu przywilejów dzieciństwa kosztem metodycznego przygotowania do przyszłych sukcesów na sportowej arenie. Doskonale znana z poletka tenisowego historia sióstr Radwańskich jest tu najlepszym przykładem. Dziewczynom jednak się udało. Weszły do światowej czołówki. A ilu jest takich, o których świat sportu zwyczajnie zapomina? Niestety, z roku na rok coraz więcej. Zataczający coraz szersze kręgi proceder nielegalnego sprowadzania do Europy młodocianych zawodników z Afryki zyskał już w zachodnich mediach miano „nowego handlu niewolnikami”. I stanowi prawdziwie palący problem dla piłkarskich organizacji. Za wszystkim oczywiście stoją ogromne pieniądze. Bo nie ma nic cenniejszego niż marzenia. A który chłopak w Ghanie czy Republice Zielonego Przylądka nie marzy o tym, by być jak Didier Drogba albo Michael Essien?

W większości przypadków scenariusz wygląda podobnie. Rodzice posyłają syna do jednej z lokalnych piłkarskich „akademii”, których w samej Akrze (stolicy Ghany) jest ok. 500 i zdecydowana większość działa bez żadnej oficjalnej licencji. Tam wypatruje go „agent”, reprezentujący rzekomo któryś z wielkich europejskich klubów. Proponuje wyjazd na testy na Stary Kontynent. To jednak wiąże się z niemałymi kosztami – trzeba opłacić przelot, załatwić wizę. Rodzina jednak najczęściej przystaje na te warunki. Wizja syna grającego w Europie i zarabiającego miliony jest silniejsza niż zdrowa ocena sytuacji. Tym bardziej, że przecież niektórym naprawdę się udało. Warto więc podjąć ryzyko. To zaś oznacza zwykle sprzedaż domu albo pożyczkę zaciągniętą u gangsterów. Tak wyekwipowany młodzieniec (najmłodsi mają po 13–14 lat) rusza do Paryża, Mediolanu albo Amsterdamu. Na miejscu oczywiście okazuje się, że żadnego agenta nie ma, a w klubie nikt nie słyszał o żadnych testach. A nawet jeśli czasem do owych testów dochodzi, w większości przypadków kończą się fiaskiem i klub traci zainteresowanie. Tak czy owak, przyszły Drogba ląduje na ulicy. Bez środków do życia, za to z ogromnym bagażem wstydu, który nie pozwala mu podjąć jakichkolwiek starań o powrót do ojczyzny.

Szacuje się, że obecnie w samym Paryżu jest ok. 2 tys. afrykańskich nastolatków, którzy padli ofiarą tego typu piłkarskich oszustw. W całej Europie jakieś 10 razy więcej. Większość z nich zamiast kopać piłkę, sprzedaje na ulicach podrabiane torebki od Prady albo plecione bransoletki. Co prawda, UEFA oficjalnie zakazała europejskim klubom podpisywania kontraktów z piłkarzami poniżej 18. roku życia, a szef tej międzynarodowej organizacji Michel Platini powiedział niedawno, że „płacenie dzieciom za kopanie piłki niczym się nie różni od płacenia tym samym dzieciom za pracę w fabryce”, jednak rzeczywistość wciąż wygląda zupełnie inaczej. Kluby na różne sposoby omijają zakazy i wciąż (choć nie zawsze oficjalnie) wyrażają zainteresowanie tanią „piłkarską siłą roboczą” z Afryki. To zaś zachęca do działania kolejnych agentów – zarówno tych licencjonowanych, którzy rzeczywiście mają kontakty w Europie, jak i zwykłych cwaniaczków, wietrzących łatwe pieniądze. Bo tysiące afrykańskich (i nie tylko) dzieci nigdy nie przestaną marzyć o wielkiej karierze na światowych stadionach. Dla nich piłka jest całym życiem.