Mieć albo nie Mieć?

Kikimora

ilustracja: Julia Mirny

Kiedyś zadawaliśmy sobie pytania: „ile?”, „kiedy?”, ewentualnie „z kim?”. Dziś coraz częściej dochodzi; „czy?” oraz „po co?”. Jesteśmy pierwszym pokoleniem w historii, dla którego posiadanie bądź nieposiadanie dziecka staje się przedmiotem racjonalnej, logicznej kalkulacji. Jeszcze jednym z wielu życiowych wyborów. Jak podjąć właściwą decyzję?

tekst MAREK ŚWIRKOWICZ

ilustracje JULIA MIRNY

 

Dzieci są tym impulsem, dla którego żyję i który sprawia, że wstaję każdego ranka. Cholernie wcześnie. Każdego pieprzonego dnia!”. „Dziecko uratowało nasze małżeństwo. Jesteśmy tak wyczerpani, że nie mamy nawet siły się kłócić!”. „Jedyną rzeczą, którą kocham bardziej niż moje nowo narodzone dziecko, jest ten moment, kiedy zostawiam je w domu i wychodzę do pracy!”. To zaledwie część cytatów z popularnych internetowych memów, które biorą na cel świeżo upieczonych rodziców i brutalnie odsłaniają rodzicielską rzeczywistość, skłaniając innych do zastanowienia się, czy aby na pewno mają ochotę dobrowolnie pakować się w coś takiego. Jeszcze 20 czy 30 lat temu takie przedstawianie kwestii posiadania dzieci było nie do pomyślenia. Każdy doskonale wiedział, że nie jest łatwo, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie starałby się udowodnić młodym matkom i ojcom, że w gruncie rzeczy są frajerami, skoro rezygnują ze spokojnego, wygodnego i satysfakcjonującego życia na rzecz małego, rozwrzeszczanego socjopaty, który przejmuje pełną kontrolę nad ich egzystencją.

Dziś rodzicielstwo przestało być tematem tabu, a pasmo trudów i wyrzeczeń związanych z wychowaniem dziecka jest kolejnym istotnym czynnikiem, który możemy wziąć po uwagę, planując naszą przyszłość – oprócz kwestii ekonomicznych, światopoglądowych czy związanych ze stylem życia. Jeśli ten osobisty bilans zysków i strat wypada negatywnie, coraz więcej osób z pełną świadomością rezygnuje z powołania na świat nowego człowieka lub odkłada tę decyzję na bliżej nieokreśloną przyszłość. Wystarczy rzut oka na wyniki badań. W 1970 r. zaledwie jedna na 10 amerykańskich kobiet dożywała menopauzy bez urodzenia choćby jednego dziecka. Obecnie już jedna na pięć. A wśród tych z wyższym wykształceniem nawet jedna na cztery. W Europie Zachodniej liczba bezdzietnych małżeństw wzrosła w ostatnich latach z 7% do 14%. W naszym kraju natomiast aż 50% osób w wieku 20–39 lat przyznaje, że w ogóle nie myśli o dziecku. Może później. A może nigdy. Jednocześnie coraz większą popularnością w rozwiniętych społeczeństwach Zachodu cieszy się pojęcie childfree, czyli „wolny od dzieci” (w odróżnieniu od childless – bezdzietny). Przez wszystkie przypadki odmieniają je gwiazdy pokroju Oprah Winfrey, Cameron Diaz czy Jennifer Aniston, które otwarcie mówią o tym, że nigdy nie rodziły – i nie zamierzają. U nas podobną postawę propagowała choćby Maria Czubaszek. Jej słowa na temat świadomej „wolności od dzieci” oraz przebytych aborcji wywołały prawdziwą medialną burzę. I z pewnością są znakiem czasów.

Ale to tylko jedna strona medalu. Bo przecież wystarczy zajrzeć na którykolwiek z popularnych portali plotkarskich, by przekonać się, że dzieci są obecnie wyjątkowo modne. Dwa kolejne sezony serialu pod tytułem „Royal Baby” śledziły miliony osób z całego świata, a nieletni potomkowie Beyoncé i Jaya Z albo Kim Kardashian i Kanye Westa skupiają na sobie nie mniejszą uwagę paparazzich niż ich słynni rodzice – choć nie potrafią jeszcze nawet porządnie mówić. Słodki bobas okazuje się uroczym dodatkiem do wizerunku celebrytów. Ukazuje ich jako pełnowartościowe jednostki ludzkie, a nie celuloidowe kukiełki. A ich fanów dodatkowo utwierdza w przekonaniu, że można połączyć błyskotliwą karierę z rolą matki bądź ojca – i wszyscy tylko na tym zyskają. Rodzinne wartości gloryfikuje również Hollywood. Naomi Watts i Ben Stiller w filmowym hicie „Ta nasza młodość” przypominają, że człowiek nigdy nie będzie dorosły, dopóki nie dorobi się dzieci. Ba, w niektórych środowiskach dziecko może wręcz być symbolem statusu. Na podobnej zasadzie co dom z basenem albo najnowszy model Land Rovera. Wiadomo, ile kosztów pociąga za sobą wychowanie młodego człowieka, więc skoro decyduję się na rodzicielstwo i nie planuję w związku z tym żadnych wyrzeczeń, to znaczy, że mnie stać. Proste, logiczne, a że na swój sposób przerażające? Cóż, to również może być jeden z racjonalnych argumentów przemawiających za posiadaniem dzieci…

W ten właśnie sposób, trochę w cieniu hałaśliwych politycznych dyskusji o in vitro i aborcji czy kontrowersyjnych obietnic w rodzaju „dodatkowe 500 zł na każde dziecko”, rozgrywa się dziś walka o rząd dusz potencjalnych rodziców. Walka, w której stawką jest nie tylko demograficzna stabilność społeczeństwa oraz wysokość naszych przyszłych emerytur, ale przede wszystkim – jakkolwiek górnolotnie by to brzmiało – nasza koncepcja człowieczeństwa i tego, jak wyobrażamy sobie istotę naszego życia na Ziemi. Choć wciąż wiele młodych par żyje w tradycyjnym, konserwatywnym przekonaniu, że pojawienie się dziecka w ich życiu to naturalna kolej rzeczy, małżeństwo i rodzicielstwo to pojęcia w zasadzie nierozłączne, a brak widocznej ciąży rok po ślubie każe zastanowić się, czy aby na pewno wszystko jest OK, coraz więcej osób kwestionuje ten model. Nie przyjmują do wiadomości, że presja kulturowa czy społeczna ma odgrywać kluczową rolę przy podejmowaniu najważniejszej decyzji w ich dotychczasowym życiu. Że dobrowolnie wezmą na siebie dodatkowy etat rodzicielski tylko dlatego, że „tak się powinno”, że tak mówi ksiądz w kościele albo że rodzice nie mogą się już doczekać wnuka. Chcą sami decydować za siebie. Kto na każdym spotkaniu rodzinnym musi cierpliwie znosić pytania w rodzaju: „No to kiedy wreszcie będziemy dziadkami?”, doskonale wie, o czym mowa.

Ten radykalny wzrost samoświadomości w zakresie planowania rodziny, jaki możemy zaobserwować na przestrzeni ostatnich 50 lat, ma oczywiście kilka różnych źródeł. Powszechna dostępność środków antykoncepcyjnych to tylko jedno z nich. Dużo bardziej znamienna jest głęboka transformacja kulturowa, jaka zaszła w tym czasie w społeczeństwach Zachodu. Ciekawie pisze o tym Lionel Shriver, autorka głośnej powieści „Porozmawiajmy o Kevinie”. Jej zdaniem rozwój technologii, a co za tym idzie, również dostępnych możliwości, sprawia, że jednostki – szczególnie te wykształcone i dobrze sytuowane – nie traktują już życia w kategoriach przygotowania do czegoś, co ma nadejść później (w niebie?), ale żyją teraźniejszością. I coraz lepiej zdają sobie sprawę, że każda życiowa decyzja (w tym oczywiście posiadanie dzieci) może mieć negatywny wpływ na ową teraźniejszość. Wpływ, którego nie da się już później odwrócić. „Gdy się starzejemy” – podkreśla Shriver – „spoglądamy w przeszłość i pytamy siebie nie o to, czy dobrze służyliśmy Bogu, ojczyźnie i rodzinie, ale czy kiedykolwiek pojechaliśmy na Kubę albo przebiegliśmy maraton? Czy nauczyliśmy się malować pejzaże? Czy nie byliśmy za grubi? Życiowy sukces traktujemy nie w kategoriach dobrze spełnionego obowiązku, ale tego, czy nasze życie było ciekawe”. Warto dodać, że autorka nie ma dzieci, bo „bałaganią, są niewdzięczne i za bardzo odciągnęłyby mnie od moich ukochanych książek”.

Kikimora

ilustracja: Julia Mirny

Powyższe cytaty pochodzą z eseju wchodzącego w skład antologii „Shallow, Selfish and Selfabsorbed” (w wolnym tłumaczeniu „Puste, samolubne i zajęte wyłącznie sobą”), która na początku tego roku narobiła sporo zamieszania w najbardziej opiniotwórczych mediach USA i Wielkiej Brytanii. Zebrano tam bowiem 16 tekstów autorstwa wybitnych pisarzy i publicystów – zarówno kobiet, jak i mężczyzn – ostro i bezpośrednio podejmujących temat „wolności od dzieci”. Przewrotny tytuł nawiązuje do głośnych słów papieża Franciszka, który osoby świadomie rezygnujące z posiadania dzieci nazwał „samolubnymi”. Podobny zarzut jest zresztą bodaj najczęściej wysuwany pod adresem tych, którzy decydują się na życie singla bądź DINK-sa (to skrót od Double Income No Kids, stosowany w odniesieniu do par, które żyją razem, każde z nich zarabia, ale nie mają dzieci). „To smutne i godne pożałowania indywidualności, które nie widzą nic poza własną wygodą”, „To tchórze! Boją się wyrzeczeń, boją się, że w ich życiu ważniejszy stanie się ktoś inny niż oni sami” – piszą internauci na jednym z forów poświęconych rodzicielstwu. Autorzy „Shallow…” starają się dowieść, że jest wręcz przeciwnie. Że prawdziwym egoizmem jest przemożna, irracjonalna chęć przekazania własnych genów w świecie, który cierpi z powodu przeludnienia, globalnego ocieplenia i katastrof ekologicznych. Że nie posiadając własnych dzieci, można zrobić dużo więcej dobrego dla świata – choćby adoptując te, które już się na nim znalazły. Wreszcie że wartościowe życie oraz osiągnięcie pełni człowieczeństwa w żadnym wypadku nie wymaga rodzenia dzieci. I należy raz na zawsze skończyć z dyskryminacją bezdzietnych.

Oczywiście kwestie światopoglądowe to nie wszystko. Przy podejmowaniu decyzji o rodzicielstwie – szczególnie w polskich realiach – dużo większe znaczenie mają argumenty czysto ekonomiczne. I wbrew pozorom nie chodzi tylko o klasyczną opozycję dziecko vs. kariera, która w gruncie rzeczy jest kolejnym stereotypem, umacnianym dodatkowo przez akcje społeczne w rodzaju pamiętnego spotu telewizyjnego przygotowanego przez Fundację Mamy i Taty. Tego, w którym elegancka kobieta w średnim wieku przechadza się po luksusowej rezydencji i wyznaje, że zdążyła odnieść sukces w pracy, zdążyła odwiedzić Tokio, ale nie zdążyła zostać mamą. To nie jest rzeczywistość, którą zna przeważająca większość polskich kandydatów na rodziców. Tych, którzy pracują na umowach śmieciowych, mają na głowie kredyty mieszkaniowe i zdają sobie sprawę, że nie będą w stanie zapewnić dziecku takich warunków, na jakie zasługuje. Według szacunków Centrum im. Adama Smitha, utrzymanie młodego człowieka przez 20 lat od urodzenia to koszt rzędu 190 tys. zł. I zarówno socjologowie, jak i sami rodzice są zgodni, że państwo robi bardzo niewiele, by choć odrobinę ulżyć tym ostatnim w codziennych wydatkach. Aż 90% Polaków uważa, że obecna polityka rodzinna jest zła, a 74% tych, którzy już są rodzicami, nie chce mieć więcej dzieci właśnie ze względu na warunki materialne. Nie mówiąc już o kwestii urlopów macierzyńskich i powrotu kobiet na rynek pracy – średnio 10% z nich natychmiast po powrocie dostaje wypowiedzenie, natomiast aż 30% dobrowolnie się zwalnia, ponieważ nie ma z kim zostawić dziecka.

Dlaczego więc w obliczu tylu przekonujących argumentów przeciw posiadaniu dzieci i rosnącego w siłę ruchu childfree – nawet jeśli ten ostatni wciąż jest traktowany raczej jako dewiacja niż w pełni uprawniona opcja wyboru życiowej drogi – większość osób nadal świadomie decyduje się na rodzicielstwo (pomijam tych, którzy zostali rodzicami przez przypadek albo ich decyzja nie dopuszczała innej wersji wydarzeń)? I zamiast zaliczania kolejnych krajów na mapie świata, nauki windsurfingu czy leniwych niedziel z książką i kieliszkiem wina dobrowolnie wybiera wrzask, brudne pieluchy, nieprzespane noce, kolosalne wydatki, inwestycje bez pokrycia oraz wiele innych „atrakcji”? Żadna odpowiedź nie będzie w pełni satysfakcjonująca, jeśli nie uświadomimy sobie jednej rzeczy. Otóż argumenty przytaczane przez zwolenników i przeciwników posiadania dzieci przynależą do całkiem innych porządków. Te „przeciw” odwołują się do racjonalnej kalkulacji, ekonomii, wymiernych wartości. Można zaryzykować stwierdzenie, że są konkretne i mierzalne. Natomiast racje przytaczane „za” to w głównej mierze królestwo z jednej strony biologii, z drugiej zaś emocji i wiary. Jak bowiem zmierzyć wartość słów „kocham cię” usłyszanych po raz pierwszy z ust dziecka? Albo odgłosu bosych stópek na drewnianej podłodze? Jak racjonalnie uzasadnić uczucie spełnienia, wypełnienia „pustego miejsca” w dotychczasowym życiu? I nie chodzi tylko o instynkt macierzyński, który zresztą – zdaniem cenionej amerykańskiej publicystki Laury Kipnis – jest konstrukcją społeczną wykształconą na przełomie XVIII i XIX wieku, kiedy śmiertelność niemowląt zaczęła radykalnie spadać…

W tym kontekście wszelkie próby logicznego uzasadnienia posiadania dzieci – jak choćby popularny argument „kto ci poda szklankę wody na starość” albo przekonanie, że „dziecko cementuje związek” – są z góry skazane na porażkę. Bo nie logika się liczy, ale emocje i uczucia. Poza tym badania jasno pokazują, że w rzeczywistości pojawienie się dziecka drastycznie obniża poziom zadowolenia ze związku i częściej prowadzi do jego wewnętrznego rozpadu (który oczywiście niekoniecznie musi oznaczać rozwód). Z drugiej strony jednak to samo dziecko otwiera nam oczy na wiele spraw i sytuacji, których do tej pory nie dostrzegaliśmy. Uczy nas patrzeć na świat w całkiem inny, nowy sposób. Wnosi do naszego życia coś, czego nawet najbardziej egzotyczne podróże i najciekawsze książki nie będą w stanie nas nauczyć. Zresztą kto powiedział, że z dzieckiem nie można podróżować, odkrywać nowych miejsc i realizować swoich pasji? Wracając do słów Lionel Shriver – nie ma przecież żadnych przeciwwskazań, by zabrać swojego malucha na Kubę albo przebiec maraton ze specjalnym wózkiem biegowym. W roli rodzica również można żyć teraźniejszością – i w pełni cieszyć się tym życiem.

Mało tego. pojawienie się dziecka oznacza przecież początek całkiem nowego życia – i nowej teraźniejszości. Coś się kończy, ale coś innego się zaczyna. Pojawiają się nowe wyzwania, nowe cele, nowe doświadczenia. I każdy rodzic bez mrugnięcia okiem przyzna, że przynoszą one wcale nie mniejszą satysfakcję niż pokusy życia bez rodzicielskich zobowiązań. A dodatkowo wzbogacają naszą codzienność w sposób, z jakiego osoby bez dzieci nigdy nie będą w stanie zdać sobie sprawy. Pozwalają żyć ze świadomością, że to jest właśnie pełnia człowieczeństwa. Nawet jeśli rozumiana na poziomie z jednej strony czysto biologicznym, z drugiej zaś emocjonalnym. Że możemy cieszyć się doznaniami, jakich niektórzy nigdy nie doświadczą. Uczuciami, o jakich nie będą mieli pojęcia, że w ogóle istnieją. I choćby z tego powodu mamy prawo czuć się odrobinę bogatsi. Jednocześnie zaś – co przecież również nie jest bez znaczenia – zostawiamy coś po sobie. Jakąś część siebie. W jak najbardziej fizycznym znaczeniu. Dzięki temu możemy odkrywać świat jeszcze raz, od początku, kroczek po kroczku, w całkiem nowej, zaskakującej konfiguracji. A że to wymaga wyrzeczeń? Jeśli przyjmiemy optykę, że w chwili narodzin dziecka również nasze życie zostaje zresetowane i zaczynamy je od nowa, wyrzekamy się czegoś, co i tak zostało już daleko w tyle.

Kikimora

ilustracja: Julia Mirny

Oczywiście niezbędne są do tego odpowiednie warunki ekonomiczne. Według badań przeprowadzonych ostatnio na zlecenie Warsaw Enterprise Institute, ponad 60% Polaków przyznaje, że wyższe zarobki zachęciłyby ich do posiadania większej liczby dzieci. Jednocześnie 45% jako czynnik aktywizujący do rodzicielstwa wskazuje systematyczne wsparcie ze strony państwa oraz poprawę sytuacji na rynku pracy. Innymi słowy – chcemy, ale się boimy. I wciąż czekamy na odpowiedni moment. Pytanie tylko, czy on kiedykolwiek nadejdzie. Pytanie w tej sytuacji o tyle istotne, że ludzka płodność ma ściśle określoną datę ważności. A zatem, o ile maratończykiem, pisarzem czy gwiazdą rocka można zostać nawet w wieku 60 lat, o tyle matką już nie – i nagłośniony przez media przypadek Barbary Sienkiewicz niewiele tu zmieni. Każdy z nas musi sam podjąć decyzję w odpowiednim czasie. W pełni świadomie, bez nacisków z zewnątrz, bez uciekania się do stereotypów, bez dyskryminacji. Na szczęście ma taką możliwość. Ma wybór. I to jest chyba najważniejsze. Jeden z autorów „Shallow, Selfish and Self-absorbed” pisze ironicznie, że jeśli chodzi o żal z powodu nietrafionej decyzji, wszyscy „wygrywają” – zarówno ci, którzy wybiorą pieluchy i nieprzespane noce, jak i ci, co stawiają na samorealizację bez powiększania rodziny, a kończą w otoczeniu 10 kotów. Ale przecież to samo dotyczy szczęścia.