Zawsze wiedziałem, co chcę robić w życiu

Kikimora

zdjęcie: Monika Kmita

Mariusz Czerkawski, najbardziej znany polski hokeista, olimpijczyk z Albertville w 1992 roku, osiągnął szczyty na najważniejszych lodowiskach świata. Komentator sportowy i menedżer hokejowy, ostatnio gra w golfa. Prywatnie ojciec 17-letniej Julii i 6-letniego Iwo. Spotykamy się, by porozmawiać o motywacji i wychowywaniu sportowców, o tym, jak dopingować i jak nie przesadzić.

 

Wywiad AGATA NAPIÓRSKA

Zdjęcia MONIKA KMITA

 

Jak to się stało, że został Pan hokeistą?

Mariusz Czerkawski: Zostałem hokeistą nieco przez przypadek. Urodziłem się w Radomsku koło Częstochowy, więc gdybyśmy nie przenieśli się do Tych, może zostałbym piłkarzem, jak Jacek Krzynówek, który też pochodzi z tamtych stron. Od dziecka chciałem być sportowcem. Ojciec dostał pracę w fabryce Samochodów Małolitrażowych. Tak wylądowaliśmy w Tychach. Tam jest lodowisko i tradycje hokejowe, GKS Tychy wygrywał w najwyższej lidze rozgrywek. Pewnego razu poszliśmy z tatą na mecz hokejowy, zobaczyłem jak to wygląda i bardzo spodobał mi się kunszt jazdy na łyżwach, siła, męskość, to sprawne posługiwanie się kijem i krążkiem. Gdy wróciliśmy do domu, powiedziałem rodzicom, że chcę zostać hokeistą.

Ile Pan miał lat?

Osiem. Mój syn ma teraz sześć i jego historia może wyglądać nieco podobnie. Choć pewnie zaczęłaby się od słów: „Mój tata był hokeistą”. Ja chciałem nauczyć się jeździć na łyżwach, pierwsze dwa razy poszliśmy z mamą na ślizgawkę, trzymałem ją za rękę i jeździliśmy w kółko, a tata pilnował kurtek przy bandzie. Jedynie mama umiała jeździć. Był rok 1979, znalezienie czegokolwiek ze sprzętu sportowego graniczyło z cudem. Okazało się, że syn sąsiadki wyrósł już ze swoich łyżew i mógł je nam odsprzedać.

W tamtych czasach trzeba było naprawdę chcieć uprawiać sport.

Tak, moi koledzy do zwykłych butów przyczepiali sobie płozy. Kije sklejało się z dwóch części. Był POLSPORT, z czasem udało mi się kupić własny kij. Mam go do dzisiaj. Hokej był moją pasją. Kiedy zacząłem prawdziwie trenować, dostałem z klubu pierwszy kij, używany, ale własny. Hokej to było coś innego, wszyscy wokół grali w piłkę, a ja umiałem jeździć do tyłu na łyżwach, strzelać do bramki z backhandu i forehandu. Potem więcej chłopaków z osiedla zaczęło grać w hokeja, ale szybko im przeszło i znowu zostałem na placu boju sam: ja i moja pasja. Zazdrościłem kolegom, którzy mieszkali obok lodowiska, ja miałem kawałek drogi, musiałem pieszo przechodzić przez trzy osiedla. Uważam, że miałem szczęście, że w bardzo młodym wieku zrozumiałem, co chcę robić w życiu. I że chcę być najlepszy w drużynie, bo tak to się zaczynało. Potem chciałem być najlepszy w mieście. Miałem dwanaście lat i już wiedziałem, że hokej to jest to.

No właśnie, jak powinno się stawiać cele? Jeden duży, czy lepiej dochodzić małymi kroczkami?
Teraz są psychologowie sportu, tak zwany coaching. Wcześniej takie rzeczy nie istniały. W 1982 roku niewiele wiedziałem o amerykańskiej lidze NHL, trudno mówić więc o jednym wielkim celu. Chciałem być najlepszy w drużynie, potem grać w reprezentacji Śląska, potem może pojechać za granicę, by się lepiej rozwijać. To nie były łatwe czasy. Miałem 18 lat, w 1990 roku rozegrałem dobre mistrzostwa Europy i zaproszono mnie do Szwecji, oficjalnie zostałem sprzedany do tamtejszego klubu. Dostałem bilet do Sztokholmu w jedną stronę. Wiedziałem, że muszę zacisnąć zęby i harować.

Jak często kontaktował się Pan z rodziną?

Raz w tygodniu, przeważnie w soboty. Byłem juniorem, nie było mnie stać na drogie wówczas rozmowy telefoniczne. Rodzicom dopiero zakładano telefon. Pamiętam dobrze, jak pisałem do nich listy. Kiedy dostałem samochód klubowy, rysowałem rodzicom w liście jak wygląda. Dziś wysyła się zdjęcie MMS-em na szybko. Zupełnie inne czasy.

A Pana syn sam garnie się do sportu?

Gramy w piłkę, hokeja, golfa, tenisa. We trójkę z żoną jeździmy na nartach. Iwo poznał wiele sportów, a ma dopiero sześć lat. Ja w wieku 14 lat dostałem jakąś tam drewnianą rakietkę do tenisa. Golf poznałem w wieku dwudziestu paru lat. On miał dwa. Idzie jak burza.

Trzeba go motywować?

Już nie. Na początku po prostu szliśmy grać czy jeździć. Może jedynie do nart musiałem go namawiać, bo było zimno. Często rodzice dają dziecku do rąk iPada, puszczają bajkę i nie poświęcają mu czasu. Powinien być balans, ważne żeby niczego nie robić na siłę. Ja nie ciągnę syna na tenis, to byłby błąd. Niektóre dzieciaki są katowane tym, że np. muszą grać na skrzypcach. Najważniejsze, żeby w dziecku zaszczepić pasję i dawać wybór. To najlepsza droga. I trzeba też pamiętać o tym, że jeśli dziecko ma zawodowo uprawiać sport, to musi to wiedzieć na sto procent w wieku dziesięciu-jedenastu lat.

A Pana córka?

Córka też ma geny sportowe, gra bardzo dobrze w koszykówkę. Lubi sport i ma do niego predyspozycje. Ale nie wiadomo, czy kiedy skończy High School (mieszka w Stanach), będzie chciała kontynuować karierę sportową na studiach. Zawodową sportsmenką pewnie nie będzie. Rozstaliśmy się z jej mamą, gdy córka miała półtora roku. Najpierw mieszkałem w Nowym Jorku, ona w Los Angeles, dzieliło nas jakieś 5 tysięcy kilometrów. Teraz Julia mieszka w LA, ja w Polsce i dzieli nas 11 tysięcy kilometrów. Widzimy się dwa razy w roku, gramy wtedy w kosza i ona mnie ogrywa. I to nie dlatego, że jej pozwalam wygrać, bardzo się staram, a i tak wygrywa. Ma już 17 lat i wiadomo, że nie musimy rozmawiać codziennie. Kocham ją bardzo, wszystko bym za nią oddał, spędzamy świetnie czas, gdy się widzimy, ale jednak nie mieszkamy od siebie w odległości trzech ulic.

Co Pan robi, gdy naprawdę się Panu nie chce? Ma Pan wypracowane jakieś metody motywacji?
Trenuję, gdy tylko mam czas. Z motywacją do hokeja nigdy nie miałem problemu. Gdy przegrywaliśmy mecz i gdy trener sadzał mnie na ławce rezerwowych, chciałem udowodnić trenerowi i samemu sobie, że powinien mnie wystawić na boisko. Moje ambicje zawsze były wysokie. Jednak zawsze ma się dylematy. Z jednej strony codziennie się zmuszasz, z drugiej robisz to, co sam wybrałeś. Postawiłem na hokej i się tego trzymałem. Dlatego dziś rozmawia pani ze mną, a nie z innym hokeistą. Nikt nie stał nade mną z pistoletem przy głowie, to był mój wybór. Rodzice mocno mnie dopingowali. Ojciec przychodził po meczu do szatni dyskutować co było ok, a co nie. Czasem podnosił głos, zawsze była rozmowa. Wtedy często miałem mu to za złe. Ale wystarczy poczytać biografie wielkich sportowców, Agassiego czy Sereny Williams – zawsze mieli nad sobą bat. Jednak łatwo przekroczyć granicę i swoje niespełnione ambicje przelewać na dziecko.

Mój tata, jak się potem przyznał, nieraz śledził mój autobus, by sprawdzić, czy na pewno jadę do szkoły. Oczywiście zawsze byłem w tym autobusie. W czasach szkoły średniej o 23.00 musiałem być w domu, gdy koledzy dopiero się rozkręcali. W wieku 16–17 lat chciałem imprezować, koledzy bawili się do 1–2 w nocy. A na mnie ojciec czekał na balkonie i pilnował, żebym szedł spać, bo rano był mecz juniorów. Nie wiem, co by było, gdybym dostał zielone światło, gdyby rodzice powiedzieli mi: „A wracaj sobie, o której chcesz”. Bardzo szybko zrobiłem prawo jazdy i już w szkole średniej jeździłem maluchem. Ojciec czekał przy oknie i sprawdzał, o której parkuję pod domem. To były czasy bez telefonów komórkowych. Kombinowałem na różne sposoby, żeby wrócić nieco później do domu, brudziłem sobie ręce i mówiłem, że o 22.50 złapałem gumę, podczas gdy naprawdę stało się to kilka godzin wcześniej. I tak nie wracałem do domu zbyt późno, a rano w autobusie słuchałem kolegów, jak świetnie bawili się do rana. Bywałem więc wściekły. Dziecko musi czuć, że ma wsparcie, ale trzeba uważać, by nie przegiąć.

Docenia Pan dziś to wsparcie od rodziców?

Rodzice zawsze byli moimi największymi kibicami. Pamiętam, jak zimą tata sam czy z sąsiadem wylewał wodę na boisku przed blokiem, żebyśmy mogli pograć w hokeja. W malucha ładowało się kilkoro dzieciaków z sąsiedztwa, żeby pojechać na jakieś większe boisko. Tata grał świetnie w piłkę. Nie umiał jeździć na łyżwach, ale był społecznikiem, organizował boiska, lodowiska, dawał mi wolną rękę i wybór. Pamiętam, że gdy miałem dziewięć lat, zaproszono mnie na dwa obozy sportowe, miałem dylemat, a musiałem wybrać – piłkarski GKS Tychy czy hokejowy. Tata zapytał mnie wtedy: „Chcesz być piłkarzem czy hokeistą?”. To było ważne pytanie.

A pierwszy trener?

Józef Zagórski. Ostatnio go widziałem na jakimś meczu, wspaniały człowiek. Pamiętam, jak mi imponował, gdy miałem 10 lat, świetnie jeździł tyłem. Trzeciego czy czwartego trenera można nie pamiętać. Pierwszego pamięta się zawsze, tak jak pamięta się pierwszą dziewczynę.

Kikimora

zdjęcie: Monika Kmita