W dziecku widzisz siebie, swoich rodziców widzisz w sobie

Kikimora

Malarz i reżyser Wilhelm Sasnal opowiada o wakacjach, rysowaniu i dzieciach, a także o nowym filmie fabularnym, w którym rodzicielstwo wcale nie jest pięknym doświadczeniem.

rozmawiała NATALIA KALIŚ

zdjęcia WILHELM SASNAL

Czy jako artysta masz wakacje?

Na dwoje babka wróżyła. Robię to, co lubię, i sam sobie jestem żeglarzem i okrętem. Trochę mogę się czuć, jak bym nie miał wakacji. Cały czas jestem w pracy, bo siłą rzeczy ciągle odbieram to, co mnie otacza, i myślę o tym. Ale teraz, kiedy jest taka pogoda i mogę sobie usiąść na ławce, czuję się jak na wczasach. Są takie momenty, kiedy intencjonalnie niczego nie robię.

A planowane wczasy z rodziną?

Zdarza się. Kilka razy byliśmy na typowych wczasach all inclusive. Rzeczywiście, był to czas na byczenie, nieprzejmowanie się niczym innym. Ale paradoksalnie to też był rodzaj przymusu, bo trzeba było odpoczywać, a czasem czułem taki drive, żeby właśnie wtedy pracować. W moim zawodzie to się wszystko przelewa. Ostatnio mam systematyczne wyjścia z córką wieczorem na plac zabaw, tak koło siódmej wieczorem, i to jest dla mnie czysta przyjemność i prawdziwy odpoczynek.

Odpoczynek z dziećmi to raczej ryzykowne stwierdzenie.

Z synem można super odpoczywać, bo on jest już właściwie zupełnie niewymagający. Mało tego, jak gdzieś wyjeżdżamy, to zajmuje się swoją siostrą. Przy córce w domu może trudno odpocząć, ale na placu zabaw już tak. Ona się czymś zajmuje, a ja ją obserwuję albo z kimś rozmawiam. To jest taka przyjemność przed snem. Zrobiła się z tego codzienna higiena.

W pracy też lubisz określony rytm?

Zwykle pracuję w pracowni od rana do szesnastej, a potem wracam do domu. Tu dopada mnie jeszcze czasem biurowa proza. Muszę odpisać na parę maili, uzupełnić coś, co zaniedbałem. Natomiast to już nie jest to, co praca nad obrazem czy nad filmem. Tak, funkcjonuję w rytmie.

Dzieci odwiedzają Cię w pracowni?

Nieraz wieczorami mam potrzebę, żeby zobaczyć, co zrobiłem rano. Wychodzimy więc z córką do sklepu, a przy okazji idziemy do pracowni, tak sobie rzucić okiem. Zdarzało się też, że syn przychodził do pracowni i malował, ale teraz już raczej tego nie robi.

Malował na Twoich obrazach?

Nie, nigdy nie malowaliśmy wspólnych obrazów – on miał swoje, a ja swoje. Niespecjalnie starałem się o to, żeby w nim zaszczepić bakcyla bycia artystą czy malarzem. Chyba dlatego, że sytuacja konkurencji z rodzicem musi być bardzo trudna. Jeżeli moje dzieci same nie poczują, że chcą być artystami, to ja nie będę ich namawiał. Ostatnio dużo rysuję dla córki, z nią też się zdarza, ale bardziej dla niej. I widzę, że przez to ona szybciej niż inne dzieci łapie rysowanie. Już jakiś czas temu zaczęła rysować głowonogi. Często są to rysunki, które się biorą ze wspólnych obserwacji, ze spacerów. Na przykład: widzieliśmy dzisiaj krowę, to ja ci tę krowę narysuję.

Zbierasz rysunki swoich dzieci?

Córka ma specjalnie założone grube zeszyty A4 i A3, z których nie wyrywamy kartek, tworzy się taki zbiór. Mam też rysunki syna. Ale nie przywiązuję do nich specjalnej wagi, mają wartość sentymentalną. Nie mają dla mnie, na przykład, jakiejś wartości inspirującej.

Jasno oddzielasz malowanie od domu?

W domu nie da się malować. Gdy jeszcze nie mieliśmy dzieci, było inaczej, ale dokładnie od momentu, kiedy się pojawiły, wyraźnie to rozdzieliłem. Natomiast jeśli chodzi o rysowanie – to jest ze mną wszędzie. Kiedy gdzieś wyjeżdżamy, zabieram ze sobą zeszyt, który jest rodzajem szkicownika, gdzie jest trochę rysunków komiksowych, albo rysunków, które się odnoszą do dzieci, do jakichś wspólnie doświadczonych sytuacji. Wydaje mi się, że dla syna to jest ważne i on to lubi, sam też sporo rysuje. Czasem, kiedy przez miesiąc nie chodzi do szkoły, jego zadaniem jest prowadzenie pamiętnika. Uzupełnia go rysunkami i nie są to rysunki z natury.

Dużo fotografujesz?

Tylko telefonem, to są bardziej notatki, nigdy nie miałem takich ambicji.

Teraz dla dzieci to jest bardziej naturalne.

Oczywiście, nawet dla mojej małej córki, co mnie nieraz irytuje, bo zamiast przeglądać książkę, woli przeglądać zdjęcia w telefonie. Czuję wtedy w sobie taki konserwatywny, a może nie tyle konserwatywny, co antytechnologiczny sprzeciw.

A jak jest z czytaniem?

Sam ostatnio dużo czytam, mało oglądam telewizji. Ten czas, który kiedyś poświęcałem na oglądanie filmów, teraz spędzam na czytaniu. Poza tym moja żona od zawsze bardzo dużo czytała, więc dla syna to był naturalny widok. I to się na niego przełożyło – bardzo dużo czyta. Co ciekawe, woli prozę niż komiksy. Jedynymi komiksami, które przeczytał, były „Maus” i „Persepolis”. W ogóle nie interesuje go komiks popularny, taki z superbohaterami. Dla mnie, gdy byłem dzieckiem, był bardzo ważny. Pamiętam, że specjalnie kupowałem „Świat Młodych”, żeby śledzić przygody Tytusa, Romka i A’Tomka. Byłem tak nagrzany, żeby poznać kolejne przygody – kolejną Księgę.

Wolałeś komiksy science fiction czy kostiumowe? Science fiction chyba szybciej się starzeją. Czytałem też „Faraona” i „Kajko i Kokosza”. Ale to jest ciekawa kwestia – jak należy myśleć o science fiction. Niewielu sobie z tym gatunkiem dobrze radzi. Zresztą są na ten interesujące obserwacje Czesława Miłosza, który próbował napisać taką powieść, ale ostatecznie pomysł zarzucił, bo nie znalazł odpowiedniej formuły. Jako przykład pisarza, który w tej materii sięgnął szczytu, wymienił Lema i rzeczywiście wciąż ten Lem działa. Więc nie wiem, czy jest tak, że ten gatunek się bardziej starzeje, wydaje mi się że jednak jest jak obrazy abstrakcyjne – uniwersalny. Przyszłość jest emanacją teraźniejszości i jej wyobrażenie jest powodowane w dużej mierze intuicjami. Stąd też artyści są tymi, którzy paradoksalnie umieją przewidywać. I naukowcy niejednokrotnie dopuszczają artystów do badań, do rozmów o przyszłości.

Jesteś związany z Tarnowem i Krakowem.

Najbardziej jednak z Krakowem, bo tam mieszkamy. A do Tarnowa, dzięki autostradzie, jedzie się teraz z Krakowa około 40 min. Tarnowskie Mościce to dzielnica, gdzie się wychowałem i gdzie do pewnego momentu wychowywał się nasz syn. Miejsce, w którym nie bałem się go samego wypuścić na pole [w Krakowie i okolicach „na pole” znaczy „na dwór”]. Od trzeciego roku życia biegał już z chłopakami po podwórku – był chyba ze wszystkich najmłodszy. To taka zielona dzielnica, trochę jak Nowa Huta w Krakowie, tylko że przedwojenna, więc o bardziej ludzkich proporcjach.

A w Krakowie nie boisz się wypuszczać dziecka samego?

To jest jakiś absurd. Czasem słyszę od znajomych, że ich dzieci nigdy same nie wyszły na dwór. Kiedy byłem w wieku mojego syna, a nawet dużo młodszy, od wczesnego dzieciństwa – całe dnie spędzałem na polu, na zewnątrz. Najczęściej jeżdżąc na rowerze.

To była Twoja ulubiona zabawa?

Tak, bo w Tarnowie jest żużel, Unia Tarnów. Wszyscy jeździli na rowerach, były kluby osiedlowe, w których rozgrywaliśmy zawody. Dlatego to przykre, gdy słyszę o strachu przed wypuszczaniem dzieci na dwór. My też mieszkamy na jednym z zamkniętych osiedli i nie boję się wypuścić dzieci. Muszę jednak dodać, że podprowadzili mi tu rower. Ogólnie jednak jest nieźle, choć przyznaję, że nie wiem, co bym zrobił, gdybym mieszkał w centrum miasta, z bezpośrednim wyjściem na ulicę. Byłoby to na pewno zmartwienie.

Jako dziecko wolałeś zabawy grupowe czy indywidualne?

Mieliśmy taką swoją grupę, około dziesięciu chłopaków. Cały czas żużlowaliśmy. Graliśmy też w piłkę, bawiliśmy się w chowanego. Rozpiętość wiekowa była około siedmiu lat. Najstarsi byli o trzy lata ode mnie starsi, najmłodsi – o cztery lata młodsi. Mieliśmy różne bandy, ale nie było między nimi animozji. Po szkole każdy wracał pod swój blok, zbierał się w swojej bandzie. Na pewno nie byłem typem samotnika.

Brakuje Ci takiej grupy w dorosłym życiu?

Teraz swoją grupę zawęziłem do rodziny. Nie wiem, czy wolno mi to podkreślać, bo być może dla moich dzieci to jest udręką, ale stałem się osobą, która jest w domu, jest przy nich cały czas. Jestem chyba bardziej obecny niż większość ojców. Ale ja bardzo lubię spędzać czas z dziećmi, mieć tę świadomość, że wszyscy są w domu.

A jakie są negatywne strony rodzicielstwa? Twoja warszawska wystawa zatytułowana „Ojciec” nie miała bardzo optymistycznego wydźwięku.

Jeden z naszych filmów był właśnie o tym, że dziecko potrafi być też pasożytem, który kompletnie odbiera energię. Czasem w nerwach tak myślę o córce, może dlatego, że ona jest właśnie niezwykle wymagająca i potrafi czasem dosłownie wyssać z człowieka ostatnią kroplę energii. Mimo to jestem cały czas obecny.

Łatwo popaść w sentymentalizm?

Tak, tak, tak. Wydaje się, że bycie rodzicem jest takim konserwatywnym zajęciem. Jest w kontrze do młodej i progresywnej kultury, która jest ciągle do przodu. Kiedy jesteś sam, to grzejesz, wciskasz gaz do dechy. A gdy pojawia się dziecko, tak nagle całe życie tak ciśnie na hamulec, że kompletnie tracisz orientację. Nie widzisz już tylko czubka własnego nosa, pojawia się inny świat. Zaczynasz się rozglądać, patrzysz do tyłu, coraz częściej myślisz o swoich rodzicach. W dziecku widzisz siebie, swoich rodziców widzisz w sobie. Dobrze, że w naszym przypadku dzieci pojawiły się w odpowiednim momencie. I całe szczęście, że się w ogóle pojawiły, bo myślę, że inaczej mógłbym kompletnie zatracić się w pracy, egocentryzmie.

Zbigniew Warpechowski w 1976 roku zrobił performance „Syn”. Prezentował widzom swojego małego syna najpierw od strony fizycznej – robił on na materacu różne wygibasy, a potem od strony intelektualnej – ojciec przeprowadził z nim publiczny wywiad. Wszystko po to, żeby widzowie spróbowali odpowiedzieć sobie między innymi na takie pytania: „W jakim stopniu jest on stworzonym? W jakim stopniu jest on tworzonym? W jakim stopniu jest on tworzącym się samorodnie?”.

Dziecko jest na pewno tworzone przez nas, jest ulepione z nas. Dlatego my z Anką bardzo się staramy cały czas mieć przynajmniej tę świadomość, że możemy posunąć się za daleko i syn może coś stracić. Staramy się być uważni, ale myślę, że dziecko jest jednak bardzo mocno przez nas tworzone.

Czyli najważniejszy wydaje Ci się wpływ zewnętrzny? Masz dwoje dzieci, możesz je porównać. Teraz trochę sam sobie zaprzeczę, bo syn i córka to są dwa różne światy. Syn, w przeciwieństwie do córki, był spokojnym i niewymagającym dzieckiem. Więc z jednej strony to prawda, a z drugiej, jak patrzę na syna, a wiem, jakie były nasze priorytety względem niego – to widzę, że je przyjął. Nie chodzi o zasady, nie staraliśmy się wprowadzać zasad, ale raczej o pewną postawę uważności. Wierzę, że jest właśnie taką osobą dzięki nam. A teraz spróbujemy tak samo wychować naszą córkę. Bez przekraczania zdrowego rozsądku i jej autonomii.