Rękawice bokserskie były w domu od zawsze

Screen Shot 2016-05-05 at 12.12.11

Dariusza Michalczewskiego przedstawiać nie trzeba. W boksie zawodowym osiągnął wszystko. Nam opowiada o swoich początkach na macie, o dzieciństwie, relacji z ojcem i o wychowywaniu czwórki dzieci. 

tekst AGATA NAPIÓRSKA

Zdjęcia PAWEŁ STARZEC

 

Jak wyglądało Pana dzieciństwo? 

Byliśmy zwyczajną rodziną. Nie jakąś zamożną, ale też i niczego nam nie brakowało. Gdy miałem 5 lat, mój tata ciężko zachorował na raka. Strasznie cierpiał. Zmarł, gdy miałem 12 lat.
Tata wiedział, że umrze, chciał nas więc eksternistycznie wychować. W domu był rygor. Musieliśmy sprzątać, zmywać, robić zakupy, dużo się uczyć. Atrakcją w dzieciństwie było stanie nocami w kolejkach po pomarańcze czy banany. Na podwórko wychodziło się na góra półtorej godziny dziennie. A kiedy na podwórko wychodzi dzieciak tak pełny energii jak ja, to zawsze coś narozrabia. Zdarzało się więc i lanie pasem po powrocie do domu… Mocne wychowanie, które mimo wszystko dobrze wspominam. Chciałbym, żeby mój tata żył i zobaczył, jaki odniosłem sukces. Chociaż nie wiadomo, czy gdyby żył, ten sukces bym odniósł. Pewnie kazałby mi się non stop uczyć.

Czy wspomina Pan szczególnie któreś ze swoich dziecięcych harców?

Kiedyś w wieku 11 lat zlałem starszego od siebie kolegę. Był trzy czy cztery lata starszy.
Przyszedł potem do nas do domu w asyście swojego ojca. Przybiegłem, jak usłyszałem głos mojego wkurzonego taty: „Dareeek!!!”„Ale to chyba pana starszy syn pobił mojego” – powiedział ojciec kolegi, kiedy mnie małego zobaczył. „To właśnie Darek jest moim najstarszym synem” – odpowiedział mój ojciec. Tamci wyszli, a ja dostałem niezły opieprz, taki na granicy lania.

Twardą ręką ojciec Pana wychowywał.

Oj, tak. Tata uczył mnie pływać tak, że rzucał mnie do wody i kazał pływać. Jak mi nie wychodziło, i szedłem pod wodę, wyciągał mnie za włosy i wrzucał znowu do wody, aż się nauczyłem. Podobnie z rowerem – wsadzał mnie na rower i miałem jechać. Jechałem. Pięć lat z rzędu, przy ubieraniu choinki, ojciec mówił nam, że to nasze ostatnie wspólne święta. Niby byliśmy na jego śmierć przygotowani, ale i tak była dla mnie wielkim szokiem.
W szóstej klasie odebrałem swoje najlepsze świadectwo: z góry do dołu same piątki. Bez czerwonego paska, bo zachowanie miałem tylko dobre. Biegłem z tym świadectwem do domu, żeby pochwalić się ojcu, a kolega pod blokiem mówi mi, że mój tata nie żyje.

To musiało być niezwykle trudne dla dojrzewającego chłopaka doświadczenie. Boks był jakimś odreagowaniem, odtrutką?
Pewnie też, chociaż rękawice bokserskie były u nas w domu zawsze. Tata boksował, wujkowie boksowali. Dziadek był kierownikiem sekcji, chodziliśmy na walki kibicować. Wydaje mi się, że talent mam we krwi. Przez trzy lata z treningu piłkarskiego jeździłem na bokserski. Wreszcie, po trzech latach, trener piłki nożnej powiedział mi, że jestem samolubny, nie oddaję piłki, biję chłopaków, i że lepiej, żebym został przy boksie. Tak boks stał się moją prawdziwą pasją. I dzięki tej pasji osiągnąłem spory sukces.

Jak godził Pan treningi z nauką?

Wybrałem zawodówkę, żeby mieć czas na treningi. Byłem dobrym uczniem, zwłaszcza z matematyki. Miałem wiedzę ogólną. Interesowałem się światem. Oceny zaniżały mi tylko nieobecności. Wszystko zdawałem na ostatnią chwilę. Dyrektor, który uczył matematyki, stawiał mnie jako przykład: „Patrzcie, Michalczewski powinien dostać czwórkę, ale zdawał na ostatni dzień”. Było mi wszystko jedno. Najważniejszy był boks. Wtedy wyjeżdżałem już za granicę, do NRD.

Tęsknił Pan za domem na tych wyjazdach? 

Kochałem to, to była moja pasja! Trenowałem do południa i po południu, z seniorami i juniorami. Wykorzystywałem czas do maksimum. Dzisiaj już się tyle nie trenuje, co w tamtych czasach.

Mama wspierała Pana w tej pasji? Kibicowała?

Mama była ze mnie naprawdę dumna. Chociaż potrafiła mnie też zdemotywować. Kiedy widziała mnie na podwórku, jak biegałem z kolegami, mówiła: „Ty jesteś sportowcem, co robisz na podwórku, daj spokój, mógłbyś w tym czasie trenować”. Było mi wtedy trochę przykro. Parę razy na trening nie poszedłem. Na kolegów nie było czasu. Trening zaczynał się o 16 po szkole, kończył o 19. Latem czasem szedłem pograć z kolegami w piłkę. Zimą co najwyżej chwilę postałem z nimi pod blokiem.

Zawsze wiedział Pan, co chce w życiu robić? 

Od dziecka chciałem być bokserem. Boks miał mi zapewnić lepsze życie. Widziałem, że moi starsi koledzy z reprezentacji mają fajne ubrania, niektórzy mieli już samochody. Chciałem wygrywać i zarabiać kasę. Najwyższą nagrodą było dla mnie mistrzostwo Spartakiady w 1985 roku. Później zostałem mistrzem młodzieżowym Polski, potem jeszcze jako junior mistrzem polski Seniorów w 1987. Potem podpisałem kontrakt na półtora miliona złotych i zarabiałem 150 tysięcy miesięcznie, więcej niż dyrektor fabryki. Dostałem mieszkanie i wartburga. Miałem pięć etatów w Słupsku. Jak mi je potem po kolei zabierano, uciekłem do Niemiec. Był rok 1988.

Skąd przydomek Tiger?

W 1991 podpisałem kontrakt zawodowy. Boksowałem zawodowo z Michaelem Lowe, czyli Lwem. Po którejś z walk niemiecki dziennikarz z „Bild Zeitung” zadał mojemu trenerowi pytanie: I co dalej z tym twoim Lwem i tym drugim, Tigerem? Do tego doszła piosenka „Eye of the tiger”, potem zacząłem rozdziawiać gębę jak tygrys. I tak już zostało.

Bardzo wcześnie został Pan ojcem.

Miałem 18 lat. To były takie czasy. Chciało się zamieszkać z kobietą, trzeba było mieć z nią ślub, a żeby wziąć ślub, trzeba było mieć dziecko. Ale my bardzo tego dziecka chcieliśmy. Planowaliśmy je. Chociaż wtedy sam jeszcze byłem dzieckiem.

Dziś ma Pan już czwórkę dzieci. Jakim jest Pan ojcem? 

Michał i Nicolas były moją największa motywacją. Wiele im zawdzięczam. Ciężko pracowałem, by mieli wszystko najlepsze. Chodziliśmy na wszystkie mecze, lodowiska, baseny. Na Formułę 1 lecieliśmy helikopterem, mieli piłki z podpisami piłkarzy. Rozpieszczałem ich. Ale zwykle to wszystko działo się przy okazji. Czuję, że za mało robiłem specjalnie dla nich. Od początku byłem dla nich kolegą. Uczyłem ich drobnego cwaniactwa w grach planszowych, na studiach nikt nie chciał z nimi w nic grać, bo zawsze wygrywali. Po grze w warcaby mieli więcej pionków niż przed. Różnych trików i drobnych oszustw ich nauczyłem, nawet w chińczyka. Ale starałem się być odpowiedzialnym ojcem, mimo tak wczesnego wieku. Dziś mój najstarszy syn ma 28 lat, młodszy 24. No i mam dwójkę dzieci z drugiego małżeństwa: Darka i Nelkę.

Młodsze dzieci inaczej Pan wychowuje? Na pewno ma Pan dla nich więcej czasu.

Darek ma dopiero sześć lat. Nelka dziewięć miesięcy. Chuchamy na nie z żoną i dmuchamy. Wiem, że Darek jest ze mnie dumny, chociaż nie do końca wie, o co chodzi z tym znanym tatą. Dzieciaki mnie lubią, bo sam jestem dużym dzieciakiem. Darek ma codziennie jakiś trening. Codziennie go wożę do szkoły i ze szkoły odbieram, żeby go zawieźć na ćwiczenia.

A co z boksem? Któryś z synów idzie w Pana ślady?

No właśnie nie bardzo.

Jak rodzinnie spędzacie czas? 

Wszystko właściwie robimy razem. Zależy, co jest do zrobienia. Dużo razem wyjeżdżamy. Z najmłodszym synem gramy w PlayStation i Wii. W inne gry nie gram, bo przegrywam, a tego nie lubię. Razem ze starszymi synami jeździmy na urlopy, gadamy właściwie codziennie. Najstarszy syn mieszka w Gdańsku, więc prawie codziennie się widujemy.

Jednym słowem jest Pan bardzo rodzinny! 

To dzięki małżonce, ona wszystko trzyma w garści. Pilnuje tego wspólnie spędzanego czasu. To bardzo ważne.

Ma Pan jakieś ambicje  co do przyszłości swoich dzieci?

Chcę, żeby miały szczęśliwe dzieciństwo.

Screen Shot 2016-05-05 at 12.11.59