Godziny zamiast dolarów

Kikimora

Ile wart jest twój czas? Zgodnie z ideą Time Banking dokładnie tyle samo, co mój. I wspólnie możemy czerpać z tego korzyści. W dobie kryzysu banki czasu rosną w Europie jak grzyby po deszczu, nadając powiedzeniu „czas to pieniądz” całkiem nowych znaczeń.

tekst MAREK ŚWIRKOWICZ
ilustracje ALEKSANDRA SIEKIERKO

Kikimora

Opieka nad dzieckiem, noszenie zakupów, korepetycje z fizyki, malowanie ścian, nauka hiszpańskiego, porady prawne, projektowanie stron internetowych, pisanie CV, a nawet stawianie tarota, strojenie fortepianów czy malowanie ikon. Wszystko to możemy sobie załatwić w naszym banku. Bez długich kolejek, stosu papierów i drobiazgowych zeznań majątkowych. A przede wszystkim bez żadnych pieniędzy. Wystarczy tylko… czas. Bo to właśnie on jest w tym banku jedyną akceptowaną walutą. Jesteśmy bowiem w banku czasu – instytucji stanowiącej coraz bardziej realną alternatywę dla tradycyjnego rynku bazującego wyłącznie na transakcjach pieniężnych. Tutaj nie ma pożyczek, procentów, odsetek czy jakichkolwiek innych finansowych kombinacji, a w portfelu zamiast banknotów i kart płatniczych mamy tylko godziny, konkretne umiejętności oraz odpowiednią dozę zaufania. To „kapitał”, który wymieniamy na całkiem realne usługi, oferowane przez „współbankowców”.

Proste, skuteczne i rozkosznie wywrotowe. Szczególnie w czasach, gdy bezrobocie w kolejnych krajach osiąga astronomiczne poziomy, za pieniądze można kupić coraz mniej, a zakładanie rodziny niemal automatycznie wiąże się z ekonomicznym ryzykiem. Bo nawet jeśli mamy coraz mniej w kieszeni, straciliśmy pracę i nie widzimy szans na szybką poprawę sytuacji wciąż mamy czas i jakieś umiejętności do zaoferowania. Albo przynajmniej silne ręce. I możemy to wykorzystać w alternatywnym systemie wymiany usług, całkowicie omijając zarówno oficjalne kanały dystrybucji, jak i działalność instytucji charytatywnych. Dlatego właśnie idea Time Banking trafia na coraz bardziej podatny grunt, a Europa Zachodnia i Południowa przeżywa obecnie prawdziwy boom na banki czasu.

No dobrze, ale jak to dokładnie działa? Otóż zasady funkcjonowania banków czasu wszędzie na świecie są identyczne – opierają się na założeniu, że naczelną wartością pracy jest czas poświęcony na jej wykonanie, a jedyną jednostką rozliczeniową jest godzina. Istnieją co prawda różne „waluty wirtualne”, jak choćby Time Dollar w USA, jednak ich wykorzystanie ogranicza się zwykle do ułatwienia wzajemnych rachunków między uczestnikami wymiany. Te bowiem mogą być dużo bardziej skomplikowane niż zwykła sąsiedzka wymiana przysług na zasadzie „posiedzę dzisiaj z twoimi dzieciakami, jak będziesz u fryzjera, a jutro ty zaopiekujesz się moimi, bo mam sprawę w urzędzie”. Każdy z członków banku (rejestracja jest obowiązkowa, aby uniknąć nadużyć) na wstępie deklaruje, jakie umiejętności jest w stanie zaoferować pozostałym oraz jakich usług najbardziej potrzebuje. Następnie zaś osoba koordynująca działalność instytucji – albo, co ostatnio staje się coraz bardziej powszechne, specjalny program komputerowy – tak dobiera ofertę do potrzeb, by wszyscy odnieśli z tej wymiany jak najwięcej korzyści. A co najważniejsze, nie wydali na to pieniędzy.

W praktyce wygląda to następująco: wyobraźmy sobie np. młodą matkę, która zrezygnowała z pracy, by opiekować się dzieckiem. Dobrze zna angielski, więc w ramach działalności „bankowej” udziela u siebie w domu lekcji i korepetycji. Może również piec ciasta na różne okazje. W ten sposób „zarabia” kolejne godziny, które odkłada na swoim koncie. Następnie zaś wymienia je na usługi opiekunki do dziecka, bo musi akurat wyskoczyć do fryzjera. Któremu również „płaci” zarobionymi wcześniej godzinami. W ten sposób oszczędza pieniądze i może je przeznaczyć na zupełnie inny cel, kupując np. ubranka albo zabawki dla swojego malucha. A z drugiej strony ów fryzjer również wychodzi na swoje, bo godziny zarobione na strzyżeniu innych wymienia potem na usługi mechanika samochodowego albo naukę gry na saksofonie. Co bardzo istotne, nie działa tu zasada bezpośredniej wzajemności. Jeśli ja zrobię coś dla ciebie, wcale nie oczekuję, że potem ty mi się odwdzięczysz. Po prostu odbieram swój „dług” u innego członka banku, bo akurat jego usługi są mi w danej chwili najbardziej potrzebne. Obowiązuje tylko jedna naczelna zasada – każda godzina warta jest dokładnie tyle samo. Nie ma zatem żadnej różnicy między godziną pracy informatyka i sprzątaczki. Po prostu każde z nich oferuje innym to, co potrafi najlepiej.

Z tego też powodu usługi oferowane w ramach banków czasu mogą być bardzo różne. Nie dziwi nikogo poszukiwanie towarzystwa do spacerów z dzieckiem albo pary na studniówkę, w cenie są również podwózki, drobne naprawy czy podstawowe prace domowe. Zamiast bowiem płacić majątek „fachowcowi”, który często żeruje na naszej niewiedzy, lepiej wynająć „złotą rączkę” z sąsiedztwa. Ale takie podejście ma również inny, bardziej symboliczny wymiar – udowadnia ludziom, że każdy z nich coś potrafi i każdy może okazać się potrzebny. Jest to szczególnie istotne w przypadku osób starszych i niepełnosprawnych, które często mają poczucie, że są dla innych kulą u nogi.

A przecież babcia z naprzeciwka może doskonale gotować, a starszy pan na wózku może się okazać emerytowanym inżynierem, który chętnie nam doradzi w kwestii np. projektu kuchni albo prawa budowlanego. Mają czas oraz coś do zaoferowania i chętnie podzielą się tym z innymi – trzeba tylko dostrzec ten potencjał. Podobnie jest ze świeżo upieczonymi mamami, które większość czasu spędzają w domu i mogą to jakoś wykorzystać. Nic dziwnego, że to właśnie te grupy stanowią spory odsetek członków banków czasu.

Do tego oczywiście dochodzą bezrobotni, dla których udział w takiej inicjatywie to szansa nie tylko na „życie (prawie) za darmo” i dostęp do podstawowych usług (również pomagających w zawodowej aktywizacji, jak choćby pisanie CV czy nauka języka), ale też osobiste dowartościowanie. Przedłużający się brak pracy i kolejne nieudane próby jej znalezienia nieuchronnie prowadzą do przekonania, że dana osoba dla rynku jest bezwartościowa. Tutaj natomiast okazuje się, że to nieprawda. Że może jednak mieć coś do zaoferowania innym, a jej działania mogą mieć wartość. W dodatku taką samą, jak działania każdego innego człowieka. W ten sposób dochodzimy do tego, co w idei Time Banking jest kluczowe – to wzmocnienie więzi międzyludzkich i wzajemnego zaufania w ramach wspólnoty, wzrost kapitału społecznego oraz przywrócenie właściwego znaczenia temu, co w optyce tradycyjnej ekonomii wydaje się bezwartościowe. Bo nie zdziwi zapewne nikogo stwierdzenie, że banki czasu najlepiej spełniają swoją funkcję w ramach niewielkich, lokalnych społeczności, jak osiedle czy dzielnica. I w dobie zaniku więzi sąsiedzkich oraz postępującej miejskiej anonimowości mają za zadanie – jak to ujmuje twórca tej koncepcji Edgar S. Cahn – „zmienić obcych w sąsiadów”.

Ten ceniony prawnik i były doradca Roberta Kennedy’ego wpadł na pomysł stworzenia banku czasu, gdy na początku lat 80. zawał serca uniemożliwił mu dalsze wykonywanie zawodu. Czuł się niepotrzebny i bardzo chciał to zmienić. Zaczął więc się zastanawiać, jak wykorzystać potencjał osób znajdujących się w podobnej sytuacji. I doszedł do wniosku, że trzeba w tym celu wyjść poza ramy rynku i tradycyjnej ekonomii. Ta bowiem wyklucza ze swego monetarnego systemu wartości wszystko to, co wydaje się elementarne dla rozwoju człowieka i społeczeństwa. „Każda umiejętność, która pozwoliła przetrwać naszemu gatunkowi, jak dbanie o siebie nawzajem, budowanie wzajemnego zaufania czy poleganie na sobie, została wyłączona z naszego systemu ekonomicznego. I nigdy nie zbudujemy takiej wspólnoty, w jakiej chcielibyśmy żyć, jeśli nie zmienimy całkowicie naszego systemu wartości” – mówił niedawno Cahn na łamach brytyjskiego „Guardiana”. Po czym dodawał, że w samej Wielkiej Brytanii matki oraz inni opiekunowie dzieci i osób starszych zapewniają im rocznie bezpłatną opiekę wartą 87 mld funtów. I nie ma żadnego systemu, który by im to wynagrodził: „Nikt nam nie płaci za przekazywanie wartości naszym dzieciom, dbanie o innych czy nasze wspólnotowe aspiracje”.

Banki czasu mają być w założeniu tą instytucją, która zmieni ten stan rzeczy. Pozwoli ludziom uwierzyć w siebie i udowodni każdemu z osobna, że jego czas i umiejętności – bez względu na ich charakter – są tyle samo warte, co w przypadku innych osób. A na bezgotówkowej wymianie usług każdy może tylko zyskać. Z całą społecznością na czele. Nawet jeśli jest to społeczność internetowa, o czym najlepiej świadczy przykład portalu TimeRepublik, gdzie swoimi godzinami można obracać wespół z mieszkańcami różnych krajów, a usługi często świadczone są online (jak np. tłumaczenia, projekty stron internetowych, porady czy e-learning). Mimo to idea banków czasu doczekała się również wielu głosów krytycznych. Zwracano uwagę nie tylko na rażące dysproporcje między poszczególnymi usługami czy na kwestię „wkładu własnego” (gdy kogoś podwozisz swoim autem, musisz przecież zapłacić za paliwo), ale też na niejasny status podatkowy takich działań i brak jakichkolwiek korzyści dla państwa. Największym problemem okazuje się jednak ograniczona wydolność banków jako instytucji non-profit. Ktoś bowiem musi ich działania koordynować. Jeśli są to sami członkowie, którzy raz na jakiś czas wymieniają się obowiązkami, wszystko jest w porządku. Gdy jednak koordynator jest niezależnym pracownikiem otrzymującym za to wynagrodzenie, działalność bez stałego źródła dotacji (np. z programów unijnych) na dłuższą metę okazuje się niemożliwa.

A jak to wszystko wygląda na naszym podwórku? Choć pierwsze banki czasu pojawiły się w polskich miastach blisko 10 lat temu, inicjatywa ta wciąż nie może trafić u nas na podatny grunt i pozostaje zjawiskiem niszowym. Nawet jeśli niektóre lokalne instytucje – jak choćby istniejący nieprzerwanie od 2006 r. poznański bank prowadzony przez stowarzyszenie Lepszy Świat – radzą sobie naprawdę dobrze. Inne prężne bastiony Time Bankingu istnieją m.in. w Opolu, w Kielcach, na Śląsku czy od niedawna w Niepołomicach. Ich członkowie nie tylko sobie nawzajem pomagają, ale też regularnie się spotykają, tworząc zintegrowane społeczności. Istnieje również ogólnopolski bank internetowy BankCzasu.org, który współpracuje m.in. z fundacją MaMa, oferując usługi dla i od młodych mam. Tutaj jednak zasady działania są nieco inne, a kluczową rolę odgrywają komentarze przy profilu każdego z użytkowników, pozostawiane przez osoby korzystające z jego usług.

Wszystkie te projekty mają jednak dość ograniczony zasięg i na razie nic nie wskazuje na to, by radykalnie zmieniły sposób myślenia naszych rodaków o ekonomii. Wciąż bowiem brakuje nam zaufania do drugiego człowieka, za nic w świecie nie zostawilibyśmy nieznajomemu kluczy do mieszkania (nie mówiąc już o własnym dziecku), a transakcje zawierane bez użycia pieniędzy wydają nam się podejrzane. Często nie potrafimy też dostrzec różnicy między wymianą usług w ramach wspólnoty a wolontariatem. A przecież Edgar Cahn wyraźnie podkreśla, że banki czasu nie zostały stworzone ani dla oportunistów, ani przesadnych altruistów. To po prostu sposób na jak najlepsze wykorzystanie potencjału, który ma każdy z nas. Wz jemna pomoc z obopólną korzyścią. Innymi słowy gra, w której każdy wygrywa. Potrzebna jest jednak chęć – i przynajmniej odrobina tego, co na Zachodzie określa się mianem community spirit, czyli wspólnotowego ducha. Dopiero wtedy można w pełni zrozumieć, że czas rzeczywiście może być pieniądzem.