Dzieci bez przyszłości

Kikimora

Rodzice najczęściej są nadopiekuńczy w kilku obszarach: szkoła, jedzenie, transportowanie, ubranie, relacje z rówieśnikami. O tym, jak żyje się dzieciom rodziców helikopterów, rozmawiamy z psycholożką i coachem.

rozmawiała KATARZYNA SZERSZEŃ

ilustracja JACEK AMBROŻEWSKI

 

Katarzyna Szerszeń: kim jest rodzic helikopter?

Magdalena Macyszyn: To jest rodzic przestraszony, który przeczytał mnóstwo poradników. Rodzic helikopter ma dobre intencje, natomiast gubi się w morzu pomysłów na wychowanie i zaprojektowanie wspaniałego dziecka. W ten sposób nie daje dziecku żyć, nie daje temu dziecku doświadczyć życia.

Michalina Gajewska: To jest taki rodzic, który musi mieć wszystko pod kontrolą. Ktoś, kto zna dokładnie podstawę programową w szkole czy przedszkolu swojego dziecka, wie dokładnie, na jakim etapie jest np. nauka historii, wie, co było zadane, nad jakim projektem pracuje dziecko i jakiego rodzaju wycinanki musi na jutro przynieść do szkoły. Transportuje swoje dziecko z punktu A do punktu B, nawet wtedy, kiedy dziecko jest już gotowe, żeby podróżować samo. Jeżeli rodzic kontroluje każdy aspekt życia dziecka np.: co kilka minut poprawia szalik, ciągle bywa w szkole, sprawdza, czy strój na WF jest skompletowany i jest gotowy, by w każdej chwili dowieźć brakujące skarpetki, a na placu zabaw instruuje inne dzieci, jak się bawić z jego dzieckiem, to według mnie są wszystkie przesłanki do tego, żeby myśleć o rodzicu nadopiekuńczym, kontrolującym, czyli – jak mówią Amerykanie – o rodzicu helikopterze. Jak to wygląda z perspektywy dziecka? To tak jak byśmy założyli dziecku sweter i w pewnym momencie ten sweterek jest już za mały, krępuje ruchy, ogranicza, ale dziecko nie ma szans go zdjąć. Tak się czują dzieci nadopiekuńczych rodziców.

Jak uchwycić tę granicę, do kiedy dzieci kontrolować, a kiedy odpuszczać?

M.M.: Trzeba podążać za dzieckiem. Często mówimy: rodzicu zatrzymaj się i sprawdź, czy twoje dziecko faktycznie potrzebuje tego, żebyś z nim siedział i odrabiał lekcje. Tu chodzi o oddanie dziecku odpowiedzialności. Trzeba być uważnym, a nie przyzwyczajać się do roli ducha. Bo rodzic nadopiekuńczy jest jak duch, jest mózgiem zewnętrznym, jest cały czas obecny i nie daje temu dziecku przestrzeni do działania. Chodzi o to, by pozwolić dziecku podejmować decyzje i działać.

M.G.: Dzieci mają naturalną ciekawość próbowania i osiągania kolejnych kroków milowych w rozwoju, zdobywania kolejnych umiejętności. My, dorośli, chcąc „usprawnić” ich funkcjonowanie, działamy jak automaty. Na przykład małe dzieci chcą spróbować tego, jak to jest się ubierać, ale rodzic zrobi to szybciej, lepiej i już się nad tym nie zastanawia, dlaczego to robi. Często widzę dzieci wieszaki, które stoją i czekają, aż ktoś je ubierze. To dobrze widać, np. kiedy dzieci jadą na wycieczkę. Są takie dzieci, które wysiadają z samochodu, wsiadają do autokaru, spotykają się z przyjaciółmi i koniec, mama im macha z parkingu. Są tacy rodzice, którzy wystawiają swoje dziecko z samochodu, wchodzą sami do autokaru, wybierają dla niego najlepsze miejsce, rozbierają swoje dziecko, sprawdzają, czy nie ma tu gdzieś przeciągu, czy pani nie siedzi za daleko, trzymają miejsce dla koleżanki. Warto pamiętać o tym, żeby zastanowić się nad tym, czy moje dziecko jeszcze tego potrzebuje. Czasami bowiem przyzwyczajenia mogą ograniczać rozwój. Czasami takie zaangażowanie może być potrzebne. Można być mocno zaangażowanym np. w naukę szkolną, bo dziecko nie jest jeszcze gotowe przejąć za nią odpowiedzialności, ale z samodzielnością czy z kontaktami z rówieśnikami, czy z jedzeniem, ubieraniem można mu już odpuścić. Każdy rodzic powinien być wyczulony na to, gdzie można odpuścić. Jeżeli nie odpuszczamy, to nie pozwalamy swojemu dziecku doświadczyć ani sukcesu, ani porażki. Dziecko żyje pod kloszem. Skąd moje dziecko ma wiedzieć, że musi się ciepło ubrać, zawiązać szalik, skoro ja, „mózg zewnętrzny”, robię to za nie zawsze. Takie dziecko nie rozwija umiejętności myślenia przyczynowo-skutkowego.

M.M.: Zaznaczmy, że porażka daje tyle samo, co sukces. Porażka ponadto zmusza do rozmowy, jest o czym pogadać z dzieckiem, zastanowić się, co mogę zrobić inaczej następnym razem. Dziecko przy rodzicu helikopterze nie przeżywa swojego życia tu i teraz.

To brzmi, jakby takie dzieci były w jakiś sposób upośledzone.

M.G.: Na pewno pozbawione możliwości przeżycia i zdobycia własnych doświadczeń. Rodzice często mówią tak: musisz teraz zrobić lekcje, musisz się przygotować, bo inaczej dostaniesz jedynkę. Tylko że ta jedynka się nigdy nie pojawia, bo mama zawsze usiądzie, pomoże, napisze wypracowanie.

Czy tacy rodzice się kiedyś budzą?

M.G.: Budzą się przeważnie w chwili trudnych doświadczeń. Kiedy w szkole dziecko zupełnie sobie nie radzi, a jest już na poziomie 4-6 klasy albo gimnazjum. Wtedy się okazuje, że rodzic nie jest w stanie każdemu nauczycielowi dać instrukcji obsługi swojego dziecka. Kiedy zaczynają się trudności szkolne, rodzice przychodzą i mówią na przykład, że dziecko nie ma motywacji do pracy, że rodzic nad nim siedzi, a ono się nie chce uczyć. A motywacja u dziecka powinna się pojawić w okolicach 5.-7. roku życia, to znaczy, że motywacja zewnętrzna, czyli „robię to dla mamy” powinna się zamienić w „robię to dla siebie”. Może na początku dziecko odrabia lekcje, żeby uniknąć wstydu, ale to jest jego motywacja. Jeżeli okazuje się, że 12-letnie dziecko tej motywacji wewnętrznej nie ma, a rodzic już nie chce odrabiać z nim lekcji, to mamy kłopot.

Taki rodzic musi być bardzo zmęczony.

M.G.: On musi ogarniać wszystko. Tacy rodzice często przeczytali masę poradników, tyle że w pewnym momencie okazuje się, że ta wiedza jest nieskuteczna, ponieważ rodzic jest cały czas obecny, cały czas wykonuje prace za dziecko. Takie historie słyszymy często w naszym gabinecie. Dziecko dzwoni do rodzica i mówi: „Przywieź mi piórnik, zapomniałem, inne mamy przywożą”. Można przywieźć i pozbawić dziecko możliwości wzięcia odpowiedzialności. Można mu też dać przestrzeń do działania. Dziś nie mam piórnika, następnym razem spakuję go wcześniej, mogę wszystko pożyczyć od kolegi albo poszukam w plecaku chociażby długopisu. Dziecko, które raz było sprawcze, przenosi tę kalkę na następną sytuację. Skoro poradziło sobie w jednej sytuacji, poradzi sobie w następnej. To działa w dwie strony. Dziecko przyzwyczajone do rodzica helikoptera nie zastanawia się ani sekundy, jak mogłoby z tych puzzli, które ma, ułożyć rozwiązanie, tylko wykonuje telefon.

Jeżeli dziecko jest przyzwyczajone do rodzica helikoptera i w razie potrzeby dzwoni, a rodzic nie odbiera, to co się wtedy dzieje z takim dzieckiem?

M.G.: Wielka frustracja i na koniec zawsze jest to wina rodzica, dziecko powie: „Bo mama mi nie spakowała”.

M.M.: Podstawą jest, że musimy się nauczyć tego, że nasze dziecko da radę. Rodzic nadopiekuńczy chce dobrze, natomiast jego postawa daje dziecku sygnał: „Ty nie dasz rady, ja za ciebie to zrobię”.

M.G.: Oczywiście rodzice robią to nieświadomie, z przyzwyczajenia. Najczęstszy przykład: dziecko przychodzi ze szkoły, a rodzic rozpakowuje mu tornister, wyciąga wszystkie zeszyty, sprawdza, co było zadane, temperuje kredki i zaczyna przepytywać, czy jest coś, czego nie ma w zeszytach.

M.M.: To dopytywanie się może mieć swoją niebezpieczną stronę, bo może zmuszać dziecko do kłamstwa. Rodzic helikopter dopytuje, sprawdza, np. kto cię zadrapał, to dziecko wymyśla odpowiedź na zasadzie „odczep się ode mnie”. Takie dzieci są zmęczone swoimi rodzicami i kłamią dla świętego spokoju.

M.G.: A na koniec wszyscy chcą mieć dorosłe dzieci, odpowiedzialne, asertywne, samodzielne i zorganizowane.

M.M.: I najlepiej, żeby były ludźmi wpływu, a nie mają wpływu nawet na odrabianie swoich lekcji.

M.G.: Takie dzieci co najwyżej mogą obserwować odpowiedzialną, ogarniętą, asertywną mamę, ale same nie mają szansy tego doświadczyć, a uczymy się wyłącznie przez doświadczenie.

Jak rozmawiać z takimi rodzicami?

M.M.: Przede wszystkim my nie dajemy rodzicom rad. Każde dziecko jest inne, więc my razem z rodzicem sprawdzamy, co można przestać robić, a co zacząć, żeby zmiana się zadziała. Sprawdzamy, na co rodzic jest gotowy, a na co dziecko. Pytamy rodziców, jak długo chcą mieć wpływ na szkołę, transport, ubranie, dietę, relacje na podwórku.

M.G.: Jeżeli nie ma gotowości, to nic się nie wydarzy. Pamiętam historię mamy, która bardzo była skupiona na jedzeniu. Finał był taki, że dziecko z pełnej diety przeszło na wybiórczą, bo miało takie przyzwolenie. Mama przyjeżdżała do przedszkola, wybierała pietruszkę z zupy. Jej gotowość była taka, że ona będzie to robiła zawsze. Rozmawiałyśmy o tym, że dziecko zaraz skończy przedszkole i pójdzie do szkoły. Mama stwierdziła, że dziecko nie będzie jadło obiadów w szkole. A jak dziecko pojedzie na wycieczkę szkolną, to co? Mama na to, że będzie mu pakowała słoiki. Ja na to mówię, że żadna szkoła się na to nie zgodzi, bo jest coś takiego jak Sanepid, więc dziecko na wycieczki jeździć nie będzie. A jak nie będzie jeździć na wycieczki, nie będzie miało szansy budować relacji rówieśniczych. Dalej scenariusze są dwa. Dziecko jest na tyle silne, że zbuduje relacje w szkole albo będzie odludkiem. Pracowałyśmy takimi scenariuszami i któraś z tych opcji przemówiła do tej mamy, bo zobaczyła wizję końca, jak to będzie wyglądało, kiedy helikopterowanie się nie skończy.

Znów wracamy do tego, że taki rodzic musi mieć masę siły i energii do helikopterowania.

M.G.: To jest pytanie o to, ile energii rodzic jest w stanie w to włożyć. Musi się liczyć z tym, że taką „usługę” będzie wykonywał jeszcze bardzo długo. Jeżeli to jest jego wybór, to w porządku, ale zastanówmy się też, jaką informację przekazuje swojemu dziecku: „Świat jest zły, a ty nie masz narzędzi i umiejętności, by w nim przetrwać. Ja je mam i tylko ze mną jesteś bezpieczny”. W takim świetle jakie relacje dziecko jest w stanie, jako dorosły, nawiązać? Jeżeli najważniejsza osoba cały czas poprzez swoje zachowanie przekazuje informacje: „Nie dasz rady, nie stawaj przed wyzwaniami, bo się sparzysz, najlepiej, jak mama ci pomoże”. Miejmy świadomość, że przyszłość dla naszego dziecka może być ograniczona brakiem poczucia sprawstwa i własnej wartości.

Wygląda to tak, że rodzic nadopiekuńczy kreuje dziecko, które będzie odpuszczało wyzwania i będzie bezwolne.

M.G.: Wszystko zależy od nas i od tego, czy chcemy być wyczuleni i otwarci na zmiany. Dziecko rozwija się nierównomiernie – w zakresie funkcjonowania poznawczego, społecznego i emocjonalnego. Każdy z tych etapów może czasem wymagać większego wsparcia rodzica. Natomiast zawsze musimy być gotowi do słuchania tego, co mówi samo dziecko. Znam ucznia, który jest bardzo helikopterowany, chodzi na wszystkie zajęcia dodatkowe, które są w szkole. Więc go pytam: „Stasiu, czy ty lubisz robotykę?”, on na mnie patrzy i pyta mnie: „A chodzę?”. Ja mu odpowiadam, że tak, a on na to: „A jak chodzę, to lubię”. Rodzice uznali, że będzie dobrze, jak ich dziecko będzie miało wypełniony czas, tylko że Staś tak naprawdę nie wie, co go cieszy, on nie wie, czego by chciał, bo ktoś zawsze mu powie, czego on chce. Nigdy nikt go o to nie zapytał. Praca nad samodzielnością zaczyna się już przedszkolu. To dobrze, że np.; na stołówce nikt dzieciom nie kroi kotletów, bo wtedy dzieci mają szansę zadbania o siebie, zwerbalizowania swoich potrzeb. I jeżeli potrzebują, by pani pomogła pokroić kotleta, to uczą się, że można o to poprosić, a nie czekać, aż pojawi się mama i pokroi.

Kikimora

Jeżeli wcześniej nie zauważymy, że jesteśmy nadopiekuńczy, to gdy dziecko będzie mieć 15-16 lat, to już będzie za późno?

M.G.: Z rozwojem to jest tak, że każda umiejętność pojawia się w odpowiednim momencie. Jeżeli nie opanujemy pewnych umiejętności na odpowiednim etapie, to w kolejnym etapie może to być nie do odrobienia. Koszty nauki po czasie są dla dziecka bardzo duże, nawet jeżeli znajdzie na tę naukę siłę.

M.M.: Jednocześnie warto zwrócić uwagę na mamy, które nie mają swojego życia, one żyją życiem dzieci. Konsekwencją bycia matką czy ojcem helikopterem jest to, że kiedy dzieci odchodzą z domu lub wyjeżdżają na kolonie, pojawia się straszna pustka.

M.G.: Ważne jest też to, o co Magda pyta rodziców: „Proszę się zastanowić nad tym, kogo państwo chcecie wychować, jakiego dorosłego partnera chcą państwo mieć”. To właśnie teraz jest czas, żeby takiego dorosłego wychowywać. Nawet jeżeli po lekturze tego artykułu ktoś zdefiniuje siebie jako rodzica helikoptera, to nie jest czas na to, żeby się zamartwiać, tylko się zastanowić: kogo chcę wychować, co mnie do tego może doprowadzić, jakie kroki podjąć, jakie nawyki zmienić, co przestać, co zacząć robić.

Jak się tego nauczyć?

M.G.: Dobrym przykładem na to, gdzie można zacząć zmianę, są szkolne dzienniki elektroniczne, do których mamy dostęp od kilku lat. Można potraktować ten dziennik jako źródło informacji i nie otwierać go codziennie, zwłaszcza gdy dziecko jest starsze. Najlepiej wrócić do tego, jak było kiedyś: dziecko wraca ze szkoły, a rodzic zadaje mu otwarte pytanie: „Co dziś się wydarzyło w szkole?”. Powiedz dziecku, że nauka jest jego odpowiedzialnością i jeżeli rodzice powinni o czymś wiedzieć, to niech samo to powie. Dajmy szansę dziecku, o tym opowiedzieć. Zamiast tego dzieci często mówią tak: „Dlaczego mnie pytasz, przecież już sprawdziłaś w dzienniku elektronicznym i wszystko widziałaś”. Oczywiście, jeżeli okaże się, że nie dzieje się dobrze, to zawsze możemy wrócić do większego wsparcia do czasu, gdy dziecko zapracuje na zaufanie.

M.M.: To jest dokładnie tak samo jak z trzema typami rozmów, o których się mówi w biznesie i my te typy rozmów przenosimy na rodzicielstwo. Najpierw nasze maluszki są małe i nieporadne i trzeba im dać instrukcję co i jak zrobić, i tutaj nie ma miejsca na dyskusję. Potem przychodzi miejsce na pogadanki rodzinne np. już u 7-latków, podczas których wspólnie zastanawiamy się, co się wydarzyło, co zrobimy. Jeżeli to nie zadziałało, to wracamy do tego, że rodzic mówi, co trzeba zrobić. Trzeci typ rozmowy jest wtedy, gdy to dziecko decyduje, kiedy i jak np. odrobi lekcje. Generalnie rodzic musi być bardzo uważny i ciągle sprawdzać, na którym etapie jest dziecko.

M.G.: Często największą pracę musi wykonać nad sobą rodzic. Musi się zatrzymać i uświadomić sobie pewne rzeczy, nauczyć się powstrzymywać i w pełni świadomie od nowa zdefiniować swoją relację z dzieckiem. Wtedy dzieją się niesamowite rzeczy, bo rodzic daje dziecku przestrzeń, oddaje odpowiedzialność. Dziecko zyskuje poczucie sprawstwa i pojawia się miejsce na wspólną i emocjonalną przestrzeń. Dziecko zaczyna nas wpuszczać w obszary, o których często nie mieliśmy pojęcia, zaprasza nas do swojego życia. I to się dzieje, gdy rodzic przestaje pytać o to, co w szkole, jakie dostałeś oceny, czy masz uwagi.

M.M.: Rodzice, którzy z nami pracują nad oddawaniem odpowiedzialności i samodzielnością swoich dzieci, to przede wszystkim bardzo kochający rodzice. To, od czego warto zacząć pracę nad swoim rodzicielstwem, to zacząć przekazywać dziecku komunikat: „Wierzę, że moje dziecko sobie poradzi i w szkole, i na podwórku, i da radę”. Nie ma sytuacji beznadziejnych, pewne rzeczy trzeba sobie uświadomić, nazwać rzeczy po imieniu i zastanowić się, co z tym należy zrobić, zacząć pracę od siebie i małymi krokami to zmieniać.

M.G.: Jeżeli zaufamy, a dziecko spróbuje samodzielności z sukcesem, to duma, jaką rodzice odczuwają, jest bezcenna. Dajmy szansę dziecku się pomylić, doświadczyć, przegrać, wygrać, zdobyć, zarobić, być samodzielnym, kreatywnym, nudzić się. Odpuść, drogi rodzicu, sobie i odpuść dziecku.

Magdalena Macyszyn – coach w www.family-coaching.pl, mentor, trener biznesu; mama ośmioletniego Mikołaja.

Michalina Gajewska – psycholog w www.family-coaching.pl, mentor szkolny; mama dwóch córek.