Pomóc bocianowi

Kikimora

ilustracje: Monika Hanulak

 

Obecność dziecka wywraca nasz świat do góry nogami. A co w sytuacji, gdy upragnione maleństwo nie może się pojawić? Wtedy ten świat zwyczajnie rozpada się na kawałki. I pozostają tylko dwie drogi, by złożyć go na nowo – adopcja lub sztuczne zapłodnienie. Jednak wybór między nimi jest trudniejszy, niż mogłoby się wydawać…

tekst MAREK ŚWIRKOWICZ

Ilustracje MONIKA HANULAK

Na początku jest niedowierzanie. No bo jak to – tyle osób zachodzi w ciążę nawet wówczas, gdy tego nie chce, więc niby dlaczego u nas miałoby być inaczej. To na pewno kwestia przemęczenia, złej diety albo innych niekorzystnych nawyków. Potrzeba trochę czasu i na pewno się uda. Nie udaje się. Przez pół roku, rok albo i trzy lata. Wtedy pojawia się bunt. Bo to przecież niesprawiedliwe. Nieuczciwe. Że inni mogą, a ja nie. Każdy dziecięcy wózek mijany na ulicy, każde zdjęcie nowo narodzonego dziecka znajomych na Facebooku wywołuje złość i łzy. I jeszcze większe poczucie bezradności. Rosnący z dnia na dzień strach, że najprostsze ludzkie marzenie o posiadaniu dzieci może się nigdy nie spełnić. A jak do tego dojdą jeszcze komentarze ciotek, że tyle lat po ślubie i wciąż bez dziecka? W tym momencie musimy sobie uświadomić, że niepłodność to choroba. Taka sama jak każda inna – tyle, że jako jedyna dotyka dwojga osób jednocześnie. A chorobę można i trzeba leczyć.

Według najnowszych danych w naszym kraju problem z poczęciem dziecka może mieć nawet 20% wszystkich par w wieku rozrodczym. Czyli blisko dwukrotnie więcej niż w pokoleniu naszych rodziców. Nic dziwnego, że Światowa Organizacja Zdrowia oficjalnie wpisała niepłodność na listę schorzeń cywilizacyjnych. Jeszcze 30 lat temu jedynym wyjściem w tej sytuacji była adopcja – lub świadoma bezdzietność. To ostatnie oznaczałoby jednak kapitulację bez walki. A trudno zaiste znaleźć w codziennym życiu przykład większej determinacji i gotowości do poświęceń niż w przypadku osób, które za wszelką cenę pragną być rodzicami. Dlatego nie przypadkiem rodziny decydujące się na leczenie niepłodności bardzo często mówią o tym w kategoriach wprost rodem z pola bitwy. „Walka trwa”, „Każdy ma szansę, dopóki walczy”, „Przegraliśmy bitwę, ale się nie poddajemy”, „Zwyciężymy” – na największym polskim forum poświęconym tej tematyce, prowadzonym przez stowarzyszenie Nasz Bocian, takie określenia to codzienność. A współczesna medycyna oferuje „walczącym” kilka różnych strategii. Każda z nich niesie ze sobą nadzieję – ale i liczne zagrożenia.

Na pierwszy rzut oka główny dylemat osób usiłujących wygrać z niepłodnością sprowadza się do prostego pytania – starać się o własne dziecko biologiczne z pomocą nowoczesnych metod sztucznego wspomagania zapłodnienia, czy raczej obdarzyć miłością istotę, która już jest na świecie i zdecydować się na adopcję. Serwisy plotkarskie bombardują nas budującymi historiami gwiazd i gwiazdeczek, które zdecydowały się na jedną bądź drugą drogę i dziś z dumą prezentują przed obiektywami swoje pociechy. Z jednej strony Celiné Dion, która urodziła trójkę dzieci dzięki zapłodnieniu in vitro, z drugiej Angelina Jolie, matkująca adoptowanym sierotom z Kambodży, Etiopii i Wietnamu. Na rodzimym podwórku również znajdziemy podobne przykłady – wystarczy wspomnieć choćby Bognę Sworowską czy Małgorzatę Rozenek, które otwarcie mówią o swoich doświadczeniach z in vitro. Wydawałoby się zatem, że bez względu na wybór, jakiego dokonamy, szczęście rodzinne jest w zasięgu ręki. Rzeczywistość okazuje się jednak zdecydowanie mniej cukierkowa, a takie postawienie sprawy jest gigantycznym uproszczeniem.

Już choćby z tego powodu, że zarówno procedury medyczne mające na celu leczenie niepłodności, jak i dostępne opcje przysposobienia dziecka (jak mówi się w żargonie prawniczym na adopcję) mogą przyjmować bardzo różne formy. Czym innym będzie przecież rodzina zastępcza, czym innym „przysposobienie pełne”, a jeszcze czym innym coraz popularniejsza, choć budząca przy tym wiele kontrowersji adopcja ze wskazaniem, czyli przekazanie dziecka do adopcji przez matkę biologiczną konkretnej parze – bezpośrednio, poza ośrodkiem adopcyjnym. W Internecie nie brak ogłoszeń w rodzaju „jestem w szóstym miesiącu ciąży i poszukuję wspaniałych rodziców dla mojej kruszynki” albo „chcemy dać dom maluszkowi na całe życie”. Adopcja ze wskazaniem jest w Polsce legalna, choć bardzo często w odniesieniu do tej metody pojawiają się wręcz głosy o handlu dziećmi. Zresztą zainteresowane strony nie ukrywają, że czasem dochodzi do finansowych gratyfikacji. Jednak z drugiej strony specjaliści zwracają uwagę, że tą drogą dziecko szybciej znajduje nową rodzinę i oszczędza mu się tułaczki po domach dziecka. Nic zatem nie jest w tej materii tylko czarne ani tylko białe.

Kikimora

ilustracje: Monika Hanulak

Z innej strony medyczne leczenie niepłodności to nie tylko osławione in vitro – w formie klasycznego IVF (czyli „naturalnego” zapłodnienia pozaustrojowego komórki jajowej w płynie zawierającym plemniki i tak jak w ciele kobiety wygrywa ten najlepszy) lub tzw. ICSI, czyli mikroiniekcji, gdzie wybrany plemnik wprowadzany jest sztucznie do komórki jajowej pod mikroskopem. To również najróżniejsze, nierzadko bardzo wyczerpujące terapie hormonalne. Albo inseminacja (IUI), która często jest pierwszym etapem na drodze do in vitro, ale również może przynieść rezultaty. A jest przecież jeszcze „trzecia droga” pomiędzy adopcją i sztucznym zapłodnieniem, czyli adopcja prenatalna – tutaj para decyduje się na przyjęcie nie będącego już na świecie dziecka, ale zarodka powstałego w drodze in vitro. W rezultacie kobieta naturalnie rodzi „adoptowane” (bo powstałe z cudzych komórek rozrodczych) dziecko. Jak się w tym wszystkim odnaleźć? Jak wybrać metodę, która daje nadzieję na sukces, a przy tym nie doprowadzi nas do bankructwa, nie skłóci z rodziną i pozwoli zachować spokój ducha?

Na początek mogą nam pomóc liczby. Według ostatnich badań skuteczność zapłodnienia in vitro wynosi ok. 35% w przypadku kobiet poniżej 35. roku życia i mniej niż 13% dla 43–44-latek. Dla tych, którzy przez lata nie widzieli dla siebie żadnej nadziei, to naprawdę bardzo dużo. W dodatku szanse te dotyczą naszego naturalnego, biologicznego potomka. A dla wielu osób właśnie to ma znaczenie kluczowe. Po świecie chodzi obecnie ponad pięć milionów osób urodzonych dzięki in vitro. Najstarsza z nich – Angielka Louise Brown – skończy w tym roku 37 lat. Niczym się nie różnią od swoich rówieśników powołanych do życia w sypialni. „Nie wypadają mi włosy, nie odpadają ręce. Wszystko jest normalnie. Jestem normalnym człowiekiem” – mówiła na łamach „Gazety Wyborczej” Karolina Wolf, jedna z pierwszych Polek „z in vitro”. Jeśli wierzyć danym CBOS, aż 79% naszych rodaków popiera sztuczne zapłodnienie. Telewizyjne reality show „In vitro. Czekając na dziecko” po sukcesie w stacjach komercyjnych trafiło na antenę publicznej Dwójki. A jednak wciąż metoda ta budzi ogromne kontrowersje, dyskusja o in vitro jest jedną z najbardziej zaciekłych w rodzimej debacie publicznej, a przy tym Polska jest obecnie jedynym krajem Unii Europejskiej, w którym sytuacja prawna w tej materii wciąż pozostaje nieuregulowana – choć w najbliższym czasie ma się to zmienić.

Oczywiście in vitro niesie ze sobą ryzyko. Medyczne, finansowe, emocjonalne, ale także – i nie możemy o tym zapominać – światopoglądowe. Dla wielu osób barierą nie do pokonania już na samym początku będą koszty całego przedsięwzięcia. Kuracja w klinice leczenia niepłodności, wraz z kompletem badań oraz lekami do stymulacji hormonalnej, to wydatek rzędu 10–15 tys. zł. Bez jakiejkolwiek gwarancji skuteczności. Od 2013 r. działa co prawda Rządowy Program Leczenia Niepłodności, w ramach którego można wystąpić o refundację zabiegów sztucznego zapłodnienia. W ciągu trzech lat obejmie on jednak tylko 15 tys. par. Ci, którzy się nie załapią albo nie przejdą weryfikacji – a wśród wymogów znalazły się m.in. wiek poniżej 40 lat oraz co najmniej roczne nieskuteczne leczenie niepłodności – muszą radzić sobie sami i sięgnąć do własnej kieszeni. Ale pieniądze to nie wszystko. Do tego dochodzą wyczerpujące fizycznie procedury, serie zastrzyków w brzuch, punkcje i inne poświęcenia. No i konieczność oswojenia nieprzyjaznej, szpitalnej rzeczywistości – stąd w wypowiedziach kobiet zamiast suchych terminów medycznych pojawiają się najróżniejsze „blastusie” czy „mrożaczki”. Czasem zaś zdarzają się wręcz historie niczym z horroru. Jak w głośnej sprawie pewnej kliniki ze Szczecina, w której pacjentka wskutek pomyłki lekarzy urodziła nie swoje dziecko. Najgorsza jednak jest ciągła niepewność.

Czy tym razem się uda? Czy zarodek się przyjmie? A jeśli tak, to czy ciąża się utrzyma? Forum Naszego Bociana pełne jest wzruszających historii matek, które po każdej próbie transferu wyhodowanego w laboratorium zarodka do ich ciała przeżywają prawdziwe emocjonalne katusze. „Przez trzy dni leżałam w domu plackiem, by przypadkiem nie utrudnić zagnieżdżania, bałam się użyć szamponu lub kremu do twarzy, bo mogą podobno mieć zły wpływ, mąż chodził koło mnie na palcach” – pisze sasha84. „Wspominam tę chwilę magicznie. Na monitorze widać, jak lekarz wstrzykuje zarodek – człowiek żyje taką nadzieją. Najtrudniejsze było to czekanie – 14 dni! Po 14 dniach badanie i czekanie na wynik. Niestety, porażka. Oczywiście trudny okres i szukanie w samej sobie wiary, że będzie dobrze, że wreszcie się uda” – wtóruje Kasia. Kolejne płomyki nadziei i kolejne rozczarowania mogą być bardzo trudne do zniesienia. Wśród psychologów panuje opinia, że niemal 70% kobiet, których próby z in vitro zakończyły się niepowodzeniem, zapada na depresję. Zanim więc podejmiemy decyzję o sztucznym zapłodnieniu, trzeba to bardzo dokładnie przemyśleć.

Tym bardziej, że dochodzą jeszcze problemy natury ideologicznej i moralnej. Nie od dziś wiadomo, co sądzą o in vitro przedstawiciele polskiego katolickiego Kościoła i prawej strony sceny politycznej. „Czymże jest literackie wyobrażenie Frankensteina, czyli istoty powołanej do życia wbrew naturze, jak nie pierwowzorem in vitro? Życie zrodzone z probówki jest wynikiem manipulacji, a nie działania natury. Miłość nie wyraża się przy ladzie sklepowej” – grzmiał swego czasu biskup Tadeusz Pieronek. Z kolei kardynał Stanisław Dziwisz wprost nazywał metodę in vitro „niemoralną”, mówiąc jednocześnie o „kulturze hedonizmu i egoizmu”. Pojawiały się wręcz głosy o „mordowaniu” zarodków, które nie zostały wykorzystane do transferu. Szerokim echem odbiła się też wypowiedź ks. prof. Franciszka Longchamps de Beriera, który twierdził, iż dzieci urodzone dzięki in vitro można rozpoznać już przy pierwszym spojrzeniu na ich twarz, gdyż posiadają charakterystyczną bruzdę dotykową, świadczącą o zespole wad genetycznych.

Od tej pory owa bruzda stała się symbolem stygmatyzowania przez Kościół zarówno dzieci z in vitro, jak i ich rodziców. Niektórzy oswajają sytuację humorem. „A że bruzdę będzie miało? A będzie miało. Pomiędzy pośladkami. Ludzkość nawet nadała tej bruździe prostą czteroliterową nazwę, rymującą się ze słowem biskupa. (…) A że to wbrew Bogu? No tu się raczę nie zgodzić. Bo jeżeli nic na ziemi nie dzieje się bez jego woli i zgody, to nie ma takiej opcji, aby zdarzyło się coś, o czym by nie wiedział i nie akceptował. No bo gdyby nie chciał, aby obecny Pan Profesor czy Pani Profesor robili takie na szkiełku bezeceństwa, to porwałby ich jeszcze z kołyski przy pomocy UFO” – pisze na forum Naszego Bociana Michał. Nie zawsze jednak rodzicom jest do śmiechu. Są tacy, którzy spotkali się wręcz z odmową ochrzczenia ich długo wyczekiwanych maluszków, gdyż „dzieci z probówki nie mają duszy”. Jak w takiej sytuacji mają zachować się osoby głęboko wierzące, które zmagają się z piętnem niepłodności, a jednocześnie pragną pozostać w zgodzie z własnym sumieniem?

Kikimora

ilustracje: Monika Hanulak

Odpowiedź hierarchów i części polityków jest prosta – adoptować. Co ciekawe, przychylają się do niej także… ekolodzy i demografowie. Szczególnie w krajach Europy Zachodniej i w USA. Starania o własne biologiczne dziecko niektórzy wprost nazywają przejawem egoizmu i braku zainteresowania losami naszej planety. Która – jak powszechnie wiadomo – cierpi z powodu przeludnienia. Zamiast więc myśleć o sobie i swoich elitarnych genach, wydając równowartość dobrego samochodu na próby z zapłodnieniem in vitro, powinniśmy dołożyć swoją cegiełkę do ratowania ziemskiego ekosystemu i otoczyć opieką istotę, która już zdążyła się na tym świecie pojawić. Bo podczas gdy my po prostu CHCEMY mieć swoje dzieci, te maluchy naprawdę POTRZEBUJĄ rodziców. Czy jednak w Polsce, w obliczu coraz bardziej starzejącego się społeczeństwa, taka argumentacja w ogóle ma sens?

Nie możemy zapominać, że adopcja nigdy nie odbywa się „tak po prostu”. To bardzo skomplikowany, czasochłonny, wyczerpujący emocjonalnie, a często również i kosztowny proces. Proces, który nie ma nic wspólnego z idylliczną wizją szlachetnej Matki Teresy (czy może raczej Angeliny Jolie), która odwiedza sierocińce w egzotycznych krajach, by przygarnąć potrzebujące dzieci i w ten sposób pomóc przeludnionemu światu. Choć zdaniem specjalistów „adopcyjna ciąża” nigdy nie powinna trwać krócej niż dziewięć miesięcy, by przyszli rodzice mogli się odpowiednio przygotować na przyjęcia maluszka do rodziny, w wielu przypadkach procedury ciągną się latami i wymagają nie tylko determinacji, ale też anielskiej cierpliwości. Do tego dochodzi wielogodzinne obowiązkowe szkolenie oraz ogrom formalności – zarówno na etapie ośrodka adopcyjnego, jak i później w sądzie. No i tutaj również nie mamy gwarancji powodzenia. Przecież dopóki sprawa nie zostanie zakończona, biologiczna matka dziecka, które już pokochaliśmy jak własne, zawsze może się rozmyślić.

Oczywiście można wskazać również wiele innych czynników ryzyka – w związku z brakiem wiarygodnych statystyk trudno jednoznacznie określić, jaki odsetek wszystkich prób to adopcje w pełni udane. Są jednak rzeczy, których przyszli rodzice adopcyjni obawiają się najbardziej. To przede wszystkim zaburzenia w rozwoju dziecka związane z jego dotychczasową sytuacją – choroba sieroca oraz FAS, czyli Alkoholowy Zespół Płodowy. „Czy jego matka na pewno nie piła w czasie ciąży?” to jedno z podstawowych pytań, jakie nasuwają się podczas pierwszego kontaktu z wybranym maluszkiem. Jeszcze trudniejszą kwestią jest adopcja dzieci wykorzystywanych seksualnie. Ale nie brak też mniej skonkretyzowanych obaw odnośnie do zdolności i talentów, łatwości uczenia się, kontaktów z innymi członkami nowej rodziny czy wrodzonych skłonności. W takiej sytuacji jak bumerang powraca jeden z naczelnych dylematów nauk społecznych, czyli co tak naprawdę nas kształtuje – geny czy wychowanie. Na ile obciążenie genetyczne może się ujawnić w późniejszym okresie i dziecko, pomimo wszelkich starań z naszej strony, zejdzie na złą drogę. Choć z drugiej strony, jaką mamy gwarancję, że nasz biologiczny potomek będzie dokładnie taki, jak to sobie wyobrazimy?

Dziecko bowiem zawsze jest fascynującą niewiadomą – bez względu na to, czy zostało poczęte tradycyjnymi metodami, w laboratorium, czy adoptowane. Najważniejsze, by zrozumieć, że każda z tych dróg jest równie ważna i równie wartościowa. Dlatego też wyboru między in vitro i adopcją nie możemy traktować w kategoriach gry o sumie zerowej. „Adopcja nie jest i nie powinna być alternatywą dla in vitro. Do tego, żeby adoptować dziecko, nie trzeba być niepłodnym. Wystarczy być wrażliwym” – tłumaczyła w jednym z wywiadów szefowa Naszego Bociana Anna Krawczak. Jej zdaniem nie może być mowy o zastępowaniu wyobrażonego dziecka biologicznego (na które nie mamy szans) realnym dzieckiem adoptowanym. Takie podejście prowadzi bowiem do uprzedmiotowienia małego człowieka. A osoby, które poprzez adopcję pragną szybko zrekompensować sobie brak własnego dziecka, nie powinny mieć takiej możliwości. Przynajmniej do czasu, aż zakończą etap symbolicznej „żałoby” i będą w pełni gotowe na rozpoczęcie nowego etapu w życiu.

Nasz Bocian już od kilku lat wydaje kalendarz, którego bohaterami są dzieci urodzone dzięki in vitro oraz adoptowane. Jedne i drugie pozują wspólnie i są… całkowicie normalne. To chyba najdobitniejszy wyraz tego, jak obie te drogi dochodzenia do szczęśliwego rodzicielstwa mogą się harmonijnie uzupełniać.