Najważniejsza jest normalność

Kikimora

Z reżyserem Piotrem Cieplakiem spotykam się w małej knajpce na tyłach Akademii Teatralnej. Lubi tam przychodzić, bo wolno palić w środku. A on pali papierosa za papierosem. „Heroizm codzienności (…) wydaje się najmądrzejszą ze wszystkich postaw, które ludzie wymyślili” – powiedział w którymś z wywiadów. I to właśnie codzienne sprawy uważa za najtrudniejsze i najważniejsze w życiu rodzinnym.

Rozmawiała AGATA NAPIÓRSKA

Zdjęcie AGATA WROŃSKA

Jak wspomina Pan swojego ojca?

Urodziłem się, kiedy mój ojciec miał 42 lata i dość szybko umarł. Za dużo ojca więc nie miałem. Im więcej czasu mija, tym bardziej go mitologizuję i ucukrawiam, myślę o nim ciepło. W pamięci zachowałem kadry, swego rodzaju memento. Ojciec stoi przy oknie. Ojciec pali papierosa. Pamiętam, jak tata przy mnie zaklął, jak kupował mi słonecznik, i jak chodziliśmy nad rzekę w Opolu. Z domu wyprowadziłem się w wieku 18 lat, z Opola pojechałem na studia do Warszawy.

Czyli wychowywała Pana mama?

Tak, ale też wypracowałem sobie swój własny świat. Trenowałem łyżwiarstwo figurowe. Kilka razy w tygodniu plus sobota lub niedziela rano. To były bardzo intensywne treningi. Byłem bardzo samotniczym typem. Całe długie godziny spędzałem sam. Konstruowałem własne gry planszowe, na przykład Wyścig Pokoju na kilkanaście drużyn zrobionych z koralików. Zawsze wygrywali Polacy. Poszczególne sesje gry trwały po kilka godzin. Pamiętam dobrze podwórko i drzewo na podwórku. To potężnie rozgałęziony grab, nie w kij dmuchał – jest dziś pomnikiem przyrody. Dzieciństwo wspominam jako rzecz niezwykle harmonijną. Większe przyjaźnie zawarłem dopiero w liceum. Wspólnie odkrywaliśmy teatr, Felliniego, filozofię. Całe dzieciństwo prowadziłem zapiski. W trybie dziennym. Nigdy do nich nie wróciłem, nie otwieram ich, pewnie byłby to dobry materiał dla psychologa. Ale zadbam, by nikt nigdy tego nie czytał. Kiedy coś sobie postanawiałem, realizowałem swój plan. W latach 70. w Opolu postanowiłem, że nauczę się angielskiego. Zasiadałem do taśm z magnetofonu Grundig i w dwa lata tego angielskiego się nauczyłem. Teraz sam się sobie dziwię, jak tego dokonałem.

W dzieciństwie chciał Pan zostać zawodowym łyżwiarzem?

Oj, nie. To była gehenna. Podobały mi się, owszem, dodatkowe atrakcje z tym związane. Opole było cywilizacyjną dziurą. Cywilizacją było to, co się nazywało „poniemieckie”: drzwi, klamki, mosiądz, żeliwne kraty. Łyżwy wyszły jakoś przypadkiem, zaprowadziła mnie tam mama i okazało się, że nieźle mi idzie. Zawody w Krakowie były niesłychaną atrakcją. Mistrzostwa Polski w Krakowie! Zawody w Bratysławie! Te łyżwy do dziś mi się śnią. Dziś doceniam fizyczną sprawność, którą wtedy wypracowałem, i wydolność, którą wyrobiłem. I to, że dziś jestem w stanie wsiąść na rower i w miesiąc dojechać do Portugalii, zawdzięczam tym młodzieńczym łyżwiarskim treningom. Na treningach też byłem zostawiony sam sobie. Wiedziałem, że na zawodach wykonam jakiś piruet, jakieś kroczki, ale była to szalona improwizacja. Właściwie to było szalenie żałosne. Jednak ta nabyta wtedy świadomość ciała jest dziś moim elementarnym narzędziem pracy w teatrze.

A jak to się zaczęło z teatrem?

Ruch, muzyka, działanie, obcowanie z widowiskiem – to wszystko zaczęło się od tych łyżew. Zrozumiałem to dopiero po latach. Opole było miejscem, które właśnie opuścił Grotowski – przeniósł się do Wrocławia. Jednak jeszcze oglądałem go na żywo, odbywały się konfrontacje teatralne. Oglądałem Jarockiego, Wajdę, Szajnę, spektakle Hübnera, pierwszy spektakl Lupy. Przeczytałem wtedy, że aktor może być albo święty, albo może być prostytutką. Chciałem być święty, ale nie wiedziałem, co miałbym głosić. Postanowiłem więc dowiedzieć się tego, poznając teorię – poszedłem studiować teatrologię. W stanie wojennym zajmowałem się konspiracją i podziemnym drukowaniem książek, to nie był czas na dyrdymały.

Jak rozwijały się Pana zainteresowania?

Przez całe liceum prowadziłem kabaret, robiłem happeningi. Przez jeden prawie wyrzucili mnie ze szkoły. Na barierce przy szkole powiesiłem kilkanaście wypchanych postaci i wielki napis: „Ci ludzie stoją tu od dawna i nie jest im zimno”. Zostało to potraktowane jako manifest kolejek po mięso. Wylądowałem na dywaniku. Albo z kolegami trzymaliśmy choinkę do Wielkanocy, by postawić ją na środku z napisem „święta, święta i po świętach”. To były sprawy niepoważne. Za poważne uważałem wtedy czytanie Witkacego. Zafundowałem sobie niezły dokształt humanistyczny.

Znowu samodzielnie.

Tak. Nie chodziłem na żadne kółka teatralne. Słuchaliśmy jazzu, interesowaliśmy się malarstwem surrealistycznym. Fellini, Zanussi, Polański, wszystko mieliśmy w jednym palcu. Namysłowski grał podrzędny koncert w Opolu, siedzieliśmy więc z kolegami w pierwszym rzędzie i znaliśmy wszystkie utwory. W tamtych czasach nie wiedziałem o istnieniu Gombrowicza i Miłosza. Ale potem to nadrobiłem.

Już w Warszawie?

Tak, kiedy przyjechałem na studia. W konspiracji poznałem swoją młodziutką żonę, wówczas jeszcze licealistkę. Potem studiowałem w Krakowie reżyserię, miałem 27 lat, gdy urodziła się nam Marysia. Miałem wtedy wrażenie, że jestem jak Doktor Jekyll i Mr Hyde. Praca to było coś mojego, organicznego, w czym byłem naturalny i mogłem być sobą. W życiu praktycznym i codziennym się nie wyrabiałem. Próbowałem być dobrym ojcem – terminowym, zaradnym i opiekuńczym. Wychodziło mi tylko to ostatnie. Byłem początkującym reżyserem, nie mieliśmy pieniędzy. Uczyliśmy się siebie. Potem oczywiście to wszystko się pozmieniało.

Kiedy poczuł Pan, że staje na nogi?

W momencie naszej największej katastrofy – rozstaliśmy się z żoną, runęły nasze wszystkie wyobrażenia. To był reset i dotkliwa lekcja. Mieliśmy już dwoje dzieci w wieku podstawówkowym. Jan jest pięć lat młodszy od Marysi. Nazywam to brazylijską telenowelą, ale zeszliśmy się potem z żoną i bardzo wiele nas to nauczyło. Tę drugą część związku nazywamy drugą rzeczpospolitą.

Jak wychowywali Państwo dzieci?

Z wychowaniem to jest przesada. Uważam, że dzieciom nie można dać więcej niż siebie przyzwoitego i terminowego. Nie chodzi o mówienie, tylko o świadectwo, które się ze sobą niesie. To nie musi być jakiś czysty, porządny obraz. Nie o to chodzi. Chodzi o to, żeby nie udawać kogoś, kim się nie jest. Bo to potem wychodzi i jest jak zdrada. Przyjaźnię się z żoną i dziećmi.

Jakie ma Pan relacje z synem, a jakie z córką?

Relacje tatusia z córeczką są albo błogie albo dramatyczne, trudno to przewidzieć. Z Jankiem mamy stabilną relację. Zadzierzgnęliśmy braterstwo krwi podczas rowerowej wyprawy w Bieszczady. To było coś, co zawsze chciałem zrobić z synem. Sam marzyłem, by zrobić coś takiego z moim ojcem. Nie za dużo rozmawialiśmy, siedzieliśmy w lesie, słuchaliśmy saren, odgłosów przyrody. Z Marysią mam równie czułe wspomnienia, teraz nasze wspólne przeżycia sprowadzają się do tego, że tatuś, złota rączka, docina wykładzinę, naprawia cieknący kran czy zawiesza półkę. Najważniejsze jest dotrzymywanie słowa. To podstawa. Idylla polega na tym, że rozumiemy swoje zasieki, systemy alarmowe, wiemy, gdzie się zapalają lampki. Uczyliśmy się tego latami.

Czy macie jakieś rodzinne rytuały?

Nie, to się u nas nie udaje. Ale mam wrażenie, że im dalej, tym lepiej. Staramy się spotykać regularnie. Takie spotkania w knajpkach na obiad czy kolację są wspaniałe. Takie posiedzenia urządzamy średnio raz w miesiącu. Mamy bardzo abstrakcyjne poczucie humoru, to są cudowne spotkania. Cała rodzina przyjeżdża zawsze na moje premiery, czuję, że mi naprawdę kibicują. To jest wszystko takie normalne. Normalność jest najtrudniejsza i najpiękniejsza zarazem. Wszystkie te małe codzienne sprawy. To, że zastaję w domu kartkę z napisem „kup chleb”, że mogę zadzwonić do żony w ciągu dnia i rozumiemy się w pół słowa. To, że żona wie, że jak się spotkam z jednym kolegą, to na pewno wrócę do domu taksówką. Czasem jest normalnie, czasem musi być z fasonem. Ważne jest odpuszczanie. Po latach nauczyliśmy się tego: „No dobra, niech ci będzie”

Co jest najważniejsze w życiu rodzinnym?

Wyznawanie podobnych wartości. Zasady myślenia o świecie: co mnie śmieszy, oburza, na co się nie zgadzam. To są rzeczy fundamentalne. Ważny jest podział obowiązków. Przed świętami ja kupuję choinkę (oczywiście, żywą w donicy, bo potem ją sadzę w swoim ogrodzie) i łupię orzechy. I tak od lat. Wszyscy wiedzą, że to ja będę te orzechy łupał.