Małe plemię

Kikimora

Z Marcinem Mostafą spotykam się na poranną kawę w warszawskim kompleksie SOHO. To tutaj mieści się studio architektoniczne WWAA, które założył razem z żoną Natalią Paszkowską i wspólnikiem Borisem Kudličką. Rozmawiamy jednak nie tylko o architekturze, ale głównie o tym, jak go wychowano oraz jak on wychowuje swoich dwóch synów.

tekst AGATA NAPIÓRSKA

zdjęcia TROELS JEPSEN

Kikimora

Jak byłeś wychowywany?

Od szóstego roku życia mnie i mojego brata wychowywała mama. Mam więc wpojony silny model kobiecy przypominający może nieco bohaterki z filmów Tarantino. Było to wychowanie w duchu zdecydowanym i bardzo stanowczym, ale jednocześnie wrażliwym. Od małego duży nacisk kładziony był na sport, regularne treningi karate, judo, aikido. Poza tym pływanie i tenis. Mama wysyłała nas również na obozy o profilach sportowych: żeglarskie czy konne. Wszystkich tych dyscyplin dotykaliśmy po trochu. Mama zawsze odwodziła od myślenia o sporcie zawodowym. Raczej chodziło o trening przekrojowy.

Dziś wiem, że sport pomagał rozładować nadmiar energii, który roznosił dorastających młodych chłopaków. Nauczył mnie pokory oraz dyscypliny, jak również tego, że efekty i sukcesy nie przychodzą łatwo ani szybko i że liczy się również technika. Sport pomaga w walce ze swoimi słabościami, z uczuciem rezygnacji, uczy dyscypliny i kształtuje charakter.

Nadal uprawiasz tyle sportów?

Bywało różnie. Miałem problemy zdrowotne, jednak staram się regularnie biegać i nawet wróciłem ostatnio do jujitsu brazylijskiego. Odkąd mam dwóch synów: Gucia i Henia, bardzo trudno znaleźć mi czas tylko dla siebie. Choć z drugiej strony szkoda spędzać go bez chłopców. Szukam teraz jakichś zajęć, na których można poćwiczyć wspólnie z dziećmi albo przynajmniej zrobić trening w podobnych godzinach.

Powiedz, jak to się stało, że zajmujesz się w życiu architekturą?

Do końca podstawówki mieszkałem na Pradze Północ w tzw. trójkącie bermudzkim. Dlatego mamie tak zależało na sporcie, odciągała nas w ten sposób od siedzenia na podwórku. Praga w latach 90. była dość hardcore’owym miejscem. Chociaż czasem myślę, że w tamtych czasach było łatwiej. Więcej czasu spędzało się aktywnie. Grałem wprawdzie już na atari, ale jednak głównie biegałem na dworze. Nie siedziało się z iPadem i smartfonem w domu. Mój brat zawsze miał świadectwo z czerwonym paskiem, a ja ledwo przechodziłem z klasy do klasy. Dziś myślę, że to było z mojej strony lenistwo posunięte do granic możliwości. Przeciąganie struny.

A kiedy nastąpiło to kliknięcie, gdy postanowiłeś, że będziesz się uczył?

Mój ojciec jest architektem. Mama i dziadek studiowali na politechnice, kończyli bardzo wymagające i twarde studia. Moja mama chciała nas ochronić przed tak trudnymi i w jej przypadku nielubianymi zajęciami. Namawiała mnie więc na architekturę, która po tym, jak poznała mojego ojca, wydawała jej się bardziej humanistyczna. Poszedłem do technikum architektonicznego przy Starym Rynku. Wtedy mieszkaliśmy już na Saskiej Kępie. Bardzo spodobało mi się projektowanie. Ale zrozumiałem też, że nie ma większego sensu tracić pięciu lat na technikum, postanowiłem więc przenieść się do liceum i jak najszybciej pójść na studia. Teraz myślę, że to była wyjątkowo dojrzała decyzja, w której zresztą wspierała mnie moja mama. Przeniosłem się więc do „Sorbony” gdzie nadrobiłem różnice programowe. Zacząłem się wtedy tym bardzo cieszyć i fascynować. Nie interesowało mnie nic innego. I poszedłem w końcu na studia.

Skończyłeś studia, poznałeś żonę i pomyśleliście o dziecku?

Tak, po trzech latach bardzo ciężkiej pracy nad EXPO w Szanghaju zaczęliśmy poważnie myśleć o dziecku. Rozmawialiśmy o tym, że życie ucieka, trzeba spróbować, nie chciałem być starym ojcem dla swoich dzieci. Myślałem też, ile lat będzie miała moja mama, kiedy one będą dorastać. Miałem więc 33 lata, kiedy urodził nam się pierwszy synek. Dziś Gucio ma 4,5 roku, a Henio dwa lata.

Co się zmieniło?

Chyba wszystko. Cały porządek i spokój, który mieliśmy, rozbił się na tysiące atomów. Nowy człowiek w rodzinie wywołuje zupełnie nieznane dotąd emocje. Na nowo trzeba poukładać sobie relacje partnerskie. U nas w domu panuje równość. Poza tym, że nie karmię piersią, to przy dzieciach robię wszystko to, co Natalia. Przewijam, karmię, wstaję w nocy i podgrzewam butelkę. Mamy kilku znajomych, którzy są na tym samym etapie i w taki czy inny sposób związek im się rozsypuje. Oczywiście nas też nie ominęły wzajemne pretensje, roszczenia, porównywanie zakresów obowiązków…

Z Natalią większość czasu spędzamy wspólnie, prowadzimy razem biuro, mamy podobne zainteresowania, te same ambicje i cele. Jednak kiedy pojawiają się dzieci, kobieta nagle wypada z tej gry. Natalia przy dwójce dzieci była wyłączona, sumarycznie, przez ponad dwa lata z życia zawodowego. Ja w tym czasie zdążyłem zakończyć dwie budowy, zrobić uprawnienia i jeszcze zostać prezesem SARP-u. Okazało się, że zaczęliśmy funkcjonować w trochę innym rytmie i wytworzył się między nami dystans zawodowy. To wszystko było oczywiście do nadrobienia, ale wymagało zrozumienia i akceptacji. Co wcale jest nie proste przy dużym zmęczeniu dziećmi i pracą. Mówiąc o zmianach, warto też powiedzieć o procesie fascynacji, zakochania się i przywiązania do dzieci. Te uczucia czasem przychodziły powoli, a innym razem szybko. Pojawienie się chłopów burzyło stary porządek, który jak nam się wydawało, mieliśmy już dograny. Nasz dom zmieniał się za każdym razem – przy pojawieniu pierwszego i drugiego dziecka. W końcu chyba umiemy dostrzec fakt, że w związku trzeba o siebie nawzajem zadbać. Być czujnym i wrażliwym na kłopoty partnera, które przy zmęczeniu i nieustającej opiece nad dziećmi urastają do niewyobrażalnej skali. Trzeba te bomby wcześnie rozbrajać, żeby nie wysadziły związku. Czasem w tym naszym małym plemieniu bywają napięcia. Trzech samców, używając sprytu, manipulacji i siły, zabiega o względy jednej zmęczonej pracą i opieką samicy, co w sytuacjach ekstremalnych kończy się płaczem co najmniej jednej z osób.

I jest bardzo mało czasu.

Tak, dzieci organizują nam ten czas. Mamy bardzo konkretny harmonogram. Prowadzimy kalendarz w Google, w którym mamy wszystko pozapisywane, żeby nie mieć do siebie wzajemnych pretensji, kto-co-kiedy. Musimy sprofesjonalizować nasz rozkład zajęć tak, żeby każde z nas miało też trochę czasu dla siebie. Żeby dom sprawnie działał, wymaga to poświęceń od obojga rodziców. Czasami mam wrażenie, że od czterech lat jadę nocnym pociągiem, przysypiam, coś mnie budzi, znowu przysypiam.

Czy tę dyscyplinę wyniesioną z domu przekładasz na wychowanie synów?

Na pewno staram się wpoić im, że wszystko zależy od nich, i tego, jak bardzo będą chcieli realizować swoje pomysły i cele. Tyle, że moi synowie mają kompletnie inny start, są bananowcami. Ja od pewnego wieku, kiedy chciałem coś mieć, musiałem na to sam zapracować. Moi synowie mają więc bardzo luksusowe warunki dorastania, mają tony zabawek, wyjeżdżają za granicę, w aucie zimą jest ciepło, a sklepy wypełnione są melonami, ananasami, krewetkami itp. Z tej perspektywy wychowanie dzieci dziś wydaje mi się dużo trudniejsze. Na Pradze Północ to chyba było prostsze, motywacja przychodziła sama. „Tam, gdzie są ruiny, tam jest nadzieja na znalezienie skarbu”.

Masz na to jakiś pomysł?

Najważniejsze wydają mi się kontakt i szczerość. Moja mama wiedziała dokładnie, co się ze mną dzieje, była to sprytna relacja przyjacielska, dzięki której mama miała wiedzę, co robię, z kim się spotykam, kiedy piję z kolegami, a kiedy nie chodzę do szkoły, itp. W szkole niektórzy nauczyciele mnie gnoili i miałem z nimi spore problemy, jednak w tym samym czasie mama wysłała mnie na testy do Mensy, żeby udowodnić mi, że nie jestem kompletnym idiotą. Mama wpoiła mi duże poczucie pewności i wiary w siebie. Dzięki temu potrafię znaleźć plusy w każdej sytuacji. Nawet kiedy coś się nie udaje, odbieram to jako niezłą lekcję i zdobywanie doświadczenia na przyszłość.

A jaki miałeś kontakt z ojcem?

Kiedy miałem sześć lat, rodzice się rozwiedli, potem miałem sporadyczny kontakt z ojcem. Na stare lata rodzice znowu mają się ku sobie. Ojca jednak nigdy nie było przy mnie, kiedy był naprawdę potrzebny, więc klasyfikuję tę relację jako zerową.

Młodszy synek ma dwa latka, ale może u starszego widzisz już jakieś zainteresowanie architekturą?

Gucio powoli zaczyna rozumieć, co to jest praca. Kiedy ktoś go zapyta, kim chce zostać jak dorośnie, odpowiada, że architektem. Wiadomo, mama i tata się tym zajmują. Dzieci widzą nas często w pracowni, rysujemy sobie domki, robimy makietki, dla dziecka to wygląda bardzo ciekawie i jest zrozumiałe. Nie chciałbym jednak dzieci do niczego zmuszać. Na podjęcie decyzji, kim będą, mają bardzo dużo czasu. Jednak na pewno warto trochę im pomóc, poobserwować i w odpowiednim momencie pokierować. Mama zawsze mi mówiła: wybierz taki zawód, który będziesz lubił. Żeby praca była przyjemnością. To samo będę się starał przekazać swoim synom.

 

Kikimora