Jesteśmy tym, co jemy

Nie zamierzam być kolejnym straszącym rodziców ekspertem, ale obawiam się, że w dzieciństwie nabieramy jedzeniowych przyzwyczajeń na całe życie. Spotkaliśmy się więc na pikniku, żeby porozmawiać o zagrożeniach i możliwościach czyhających na rodziców w kuchniach i sklepach. Z zaangażowaną ekomamą Reni Jusis, bardzo zajętą smakoszką Olgą Kwiecińską i Cezarym Ciszewskim, pokonanym przez chipsy, rozmawia wiecznie poszukujący ojciec Max Cegielski.

wywiad MAX CEGIELSKI

zdjęcia ANNA GRZELEWSKA

 

Kikimora

Max: Zacznijmy od sytuacji, która zdarza się każdemu rodzicowi. Jesteśmy z dziećmi w drodze i słyszymy: Mamo, tato, jestem głodny, chcę do McDonalda. Dla mnie te „lokale” są skrajnym przykładem niezdrowych pokus jedzeniowych, jakie czyhają na nas i nasze dzieci. Reni, jak rozwiązujesz taki problem?

Reni: Pół życia spędziłam w trasie koncertowej i wiem, jak trudno jest zdrowo się odżywiać w podróży. Dlatego wyjazdy traktuję jako ekstremalne wyzwanie i zazwyczaj staram się mieć ze sobą jakieś przekąski: orzechy, świeże lub suszone owoce czy sezamki. Mogę oczywiście starać się nie zatrzymywać w McDonaldzie, ale i tak na końcu wylądujemy w toalecie na jakiejś stacji benzynowej, gdzie będą tylko batony i hot-dogi, czyli też śmieciowe jedzenie. A z tego, co wiem, to w McDonaldzie będą przynajmniej czyste toalety, więc powiedzmy, że zatrzymamy się tam, nawet jeśli nie będziemy głodni. Jeśli przy okazji moje dzieci, które są jeszcze bardzo małe i nie znają tej marki, zażyczą sobie frytki, bo zobaczą je u innych dzieci, to ja im je kupię. Osobiście ideologicznie nie zgadzam się z koncepcją fast foodów, ale wiem, że spotkanie z tym zjawiskiem jest nieuniknione. Mój syn prędzej czy później zostanie zaproszony do McDonalda na urodziny kolegi. Oczywiście mogę uprzedzić dzieci, że to jedzenie nie jest ani zdrowe, ani smaczne, ale muszę też pozwolić im na eksplorowanie świata i własne doświadczenia.

Max: Nie dla wszystkich rodziców jest oczywiste, że McDonald jest niezdrowy. Mnie wystarczy argument, że jedzenie pochodzące stamtąd po roku nadal się nie psuje, co znaczy, że jest strasznie napakowane chemią.

Reni: McDonald również nieetycznie postępuje, np. oferuje dzieciom wraz z jedzeniem tanie chińskie zabawki. Co do jakości tego jedzenia, to mam takie doświadczenia w rodzinie, że osoby, które odwiedzają tę restaurację, często mają rozstrój żołądka. Można użyć tego argumentu w rozmowie z dziećmi. Tłumaczyć, że je również może to spotkać. Jednak bez względu na to, dzieci o zdrowych nawykach żywieniowych, jedząc żywność fastfoodową, prawdopodobnie i tak zaprotestują, bo to są bardzo słone i słodkie smaki. Co ciekawe, mój syn, odkąd pamiętam, z wyboru jest wegetarianinem. Kiedy czuje zapach mięsa albo jajek, mówi: „Nie lubię tego jeść”. Jest jeszcze mały i to jest jego instynktowny wybór. Mięso ma dla niego odstręczający zapach, więc prawdopodobnie w McDonaldzie na razie nie zje hamburgera. Ale za jakiś czas być może się to zmieni, bo widziałam, że zjadł z dziadkiem kabanosy. Wracając do zakazów, to wydaje mi się, że jeśli będę broniła dzieciom jedzenia jakichś rzeczy, to one będą to i tak robić po kryjomu, i koniec końców to zadziała jak zakazany owoc. Wierzę, że zdrowe nawyki żywieniowe wprowadzone w domu wchodzą w krew. I nawet jeśli zdarzy się po drodze jakiś McDonald, to nie zrobi to na nich większego wrażenia, a potem dzieci i tak wrócą do tego, co jemy zazwyczaj.

Max: Olga, a Ty? Coś mi się wydaje, że zatrzymałabyś się w fast foodzie bez skrupułów…

Olga: Zatrzymałabym się tam, bo mam już trochę starsze dzieci, które wiedzą, że w podróży mogą liczyć na wyjątki. Zwykle, gdy gdzieś jedziemy, przygotowuję do jedzenia kanapki – staram się, żeby były pyszne – i jakieś przekąski typu orzechy czy żurawina. Ponieważ dzieci jedzą to, co rodzice, a ja nie lubię owoców, moje dzieci też ich nie jedzą. Jak tylko wyjeżdżamy za obszar Warszawy, wszystko jest już zjedzone, a duża część trasy przed nami, więc zatrzymuję się w tym McDonaldzie. Chłopcy tam zamawiają, co chcą. To jest moment, w którym staram się nie mówić im tych wszystkich rzeczy o zdrowym jedzeniu, o którym mówię dość często na co dzień. W McDonaldzie sama jem sałatę. Smakuje mi! Nie wiem, co w niej jest, ale ostatnio przyjaciółka wegetarianka, która nigdy jej nie jadła, powiedziała, że ta sałata wybucha, jak się ją otworzy! Byłyśmy megagłodne i zjadłyśmy ją obie. Nie wybuchła, żyjemy.

Kikimora

Reni: A czy zastanawiasz się, gdzie ta sałata rosła i czym była nawożona? Ten „kurczaczek” to też zapewne resztki z tzw. mechanicznej obróbki mięsa, czyli odpady, a jeśli nawet nie, to kurczak był prawdopodobnie hodowany chemią, sterydami, tuczony szybko i siedział bez ruchu. Nawet jeśli nie przejmujemy się tym, że był nieszczęśliwy, to po prostu nie jest on zdrowy. To jedzenie nie jest dobrej jakości.

Cezary: To dlatego w McDonaldzie zawsze widzę tylu brzydkich ludzi i taką ilość niepozbieranych biedaków estetycznie oszpeconych. Możecie mi wierzyć lub nie, ale moja córka Marianka nigdy tam nie była. I to nie dlatego, że jestem strażnikiem zdrowego odżywiania i moralności. Jakby mnie chciała tam wciągnąć, to by mnie wciągnęła, bo ulegam jej notorycznie. Ale po prostu nie załapaliśmy się na tę fazę.

olga: Wydaje mi się, że to jest jeszcze przed wami. Im dzieci są starsze, tym więcej słyszą o McDonaldzie od kolegów, widzą reklamy i chcą tego spróbować! Chyba każdy w życiu musi zjeść hamburgera… A może nie?

Max: Moje dzieci nie były ani razu w McDonaldzie i myślę, że ważne jest to, co powiedziała Reni, czyli wyrabianie pewnych nawyków żywieniowych. Mam nadzieję, że kiedy dzieci pójdą do McDonalda, to będą tak przyzwyczajone do innego jedzenia, że chemia fast foodu nie będzie im smakować. Może się jednak okazać, że w przyszłości powiedzą: „To jest lepsze od tego, co było w domu”, i ta wizja mnie przeraża.

Reni: Moja znajoma, która gotuje w ekologicznej restauracji w Krakowie, ma już prawie dorosłego syna, który podobno nie uznaje zdrowego odżywiania. Jednak kiedy ostatnio wrócił z McDonalda, powiedział: „Mamo, ugotuj jakąś zdrową zupę, bo muszę się odtruć!”. Mimo że sam nie podpisuje się pod ideą ekologicznego jedzenia, poczuł, że jego organizm tego potrzebuje. Mój syn z kolei został poczęstowany na podwórku chipsami, po czym zapytał, dlaczego to było takie słone, i poprosił mnie o coś do popicia. Jak widzimy, wokół jest wiele dzieci nieprzyzwyczajonych do takiego słonego smaku i do słodkiej coli, bo np. w domu piją wodę. Ale wystarczy kilka podejść i można łatwo przyzwyczaić się do takiego smaku, a potem zacząć go potrzebować. Dlatego to na rodzicach spoczywa odpowiedzialność za nawyki żywieniowe ich dzieci.

Cezary: Muszę tu przyznać, że ja lubię zepsuć swoje dziecko, rozpieszczając je na różne sposoby, np. kulinarnie. Córka wciąga chipsy kilogramami i mamy swoje rytuały, kiedy jemy razem.

Reni: A Ty lubisz chipsy?

Cezary: Nie! Jednak rozpieszczam Mariankę. Widzę, że wy macie sztywno skonstruowaną postawę, mocno uświadomioną. A ja wiem, że przed pewnymi rzeczami jestem w stanie się obronić, jednak wór chipsów w domu serwuję.

Max: Chipsy mogą być fascynujące, bo są kolorowe i jedzą je inne dzieci. A poza tym, im bardziej niezdrowe jedzenie, tym ładniej opakowane.

Kikimora

Olga: Tak jak żelki – to się ciągnie, zmienia kolor. Z tym mam naprawdę problem. I jeszcze jogurty z nimi w środku! Nie znoszę tego.

Reni: Jest mnóstwo przepisów w internecie na zdrowe słodycze, które przygotowuje się bardzo szybko, bez gotowania. Wystarczy zblendować suszone owoce i orzechy, zrobić z nich kulki i obtoczyć np. wiórkami kokosowymi. To wygląda naprawdę atrakcyjnie. Przygotowanie trwa tyle, ile samo zmiksowanie składników. I to jest tak słodkie, że po jednym kęsie ma się dosyć. Jak się chce, to można znaleźć alternatywę dla słodyczy ze sklepów.

Olga: Ja daję dzieciom żurawinę. Ostatnio byłam u koleżanki, która dała mojemu synowi rodzynki w małym, ładnym pudełeczku. Dzięki fajnemu opakowaniu mój Janek zakochał się w tych rodzynkach. Zwracam uwagę, może mniej niż Reni, na to, co dzieci jedzą w domu, ale wiem, że kiedy dzieci są poza domem, nie jest już tak łatwo jeść zdrowo.

Reni: Tak, to problem wszystkich rodziców, bo nawet szkoły i przedszkola nie pomagają nam w tej kwestii. Warto więc dołożyć starań, żeby chociaż w domu dzieci jadły zdrowo. Są np. takie zwyczaje w niektórych domach, że jest szafka ze słodyczami, które są nagrodami. Znam dzieci, które nie chcą jeść obiadu, bo się już najadły słodkości. Nam dorosłym trudno się opanować w sklepie przy kasie zawalonej słodyczami, więc nie oczekujmy od dzieci, że będą ascetami. To, co możemy zrobić, to dyskutować na zebraniach w przedszkolu czy szkole, jak powinno wyglądać odżywianie. Natomiast dzieci zawsze będą szły po linii najmniejszego oporu i będą brały to, co jest pod ręką. Jeśli w szkole będzie sklepik ze słodyczami, a one będą miały kieszonkowe, to kupią sobie kolorowe groszki pełne barwników i konserwantów za 50 groszy. Dlatego ja od roku wycinam foremkami do pierników różne wzorki w kalarepie, bo jak się okazało po wielu doświadczeniach, kalarepa w kształcie gwiazdki znika z talerzy, a w kostce nie…

Max: Czyli jest tak, jak powiedziała Olga – dla dzieci ważna jest forma. To, że rodzynki są w fajnym pudełeczku, podnosi ich atrakcyjność.

Reni: A woda w bidonie z kolorowymi postaciami jest bardziej pożądana. Można znaleźć atrakcyjną plastyczną formę dla jedzenia i ono wtedy nabiera innej wartości. Dla nas samych jedzenie bywa przecież nudne. Tak jak zdrowe jedzenie, które też często jest utożsamiane z nudą i mdłym smakiem. O jedzeniu wegetariańskim często też słyszę: „O nie, oni jedzą tylko sałatę, ja nie będę jeść trawy”! A przecież jedzenie zdrowych rzeczy może być bardzo wyrafinowane i pomysłowe. Wystarczy udać się do coraz bardziej popularnych restauracji wegańskich czy barów z wegeburgerami, żeby to sprawdzić.

Olga: Wiele osób daje dzieciom soki, a to jest jeden wielki cukier. U mnie w domu to jest zakazane. Dzieci powinny pić czystą wodę. Janka tak przyzwyczaiłam od małego i do dziś nie lubi nic innego, natomiast Franka nie przypilnowałam i bywa różnie.

Max: To kwestia przyzwyczajenia dziecka od początku. Marysia z Brunonem piją od początku tylko wodę. Sok jest dla nich czymś na kształt deseru, dodatkową atrakcją. To, o czym mówiliśmy do tej pory, to podstawy, choć pewnie nie dla wszystkich oczywiste. Reni zaczęła mówić o wegetarianizmie – że się źle kojarzy, więc jak postrzegane jest jedzenie ekologiczne?

Reni: Może uściślijmy, co to znaczy „ekologiczne”. To jest pożywienie, które nie zawiera pestycydów, nawozów sztucznych, konserwantów, hormonów, antybiotyków czy GMO. To czysta żywność, więc co może być w niej niedobrego? Dla porównania – lepsza jest brudna czy czysta woda? Jeśli dostaniemy świeżo zerwane zioła albo przywiezione od rolnika świeże warzywa, to ten zapach na każdym robi wrażenie. A co z tego ugotujemy, to już nasza inwencja. Jeśli będzie to niesmaczne, to może jesteśmy po prostu słabymi kucharzami? Zanim nauczyłam się zdrowo gotować, minęły ze trzy lata.

Olga: Ja niestety zupełnie nie umiem w ten sposób gotować. Byłam kilka razy w Indiach i zawsze myślałam, że po powrocie przejdę na wegetarianizm. W Indiach nigdy nie jadłam mięsa. Tam warzywa i te ich fantastyczne potrawy smakują niesamowicie! Ale wracam do Polski i… nie umiem tak gotować. Jest mi to obce, choć naprawdę chciałabym, żeby było inaczej.

Cezary: Ale też nie żyjesz w takiej społeczności, w której możesz iść do restauracji ze znajomymi i dla wszystkich jest oczywiste, że będziecie jeść dania bez mięsa.

Olga: Ale ja w restauracji zawsze jem bez mięsa, tylko sama w domu nie umiem. No, i moi chłopcy kochają mięso.

Reni: Mnie też bardzo trudno byłoby przekonać męża, żeby nie jadł mięsa, a potem namówić teściów i moich rodziców, żeby nie dawali mięsa dzieciom. Po trzech latach różnych prób i eksperymentów doszliśmy do pewnego porozumienia, czyli ja nie gotuję mięsa w domu i moi goście się temu nie dziwią, gdy u nas goszczą, a kiedy idziemy z wizytą do rodziców lub teściów, jemy tam mięso, bo szanujemy ich wybór i gościnność. Po wielu doświadczeniach doszłam do wniosku, że w takich sytuacjach ważniejsza jest atmosfera podczas posiłków, niż to, co jest na talerzu.

Max: Wegetarianizm oraz to, czy jemy ekologicznie, czy nie, jest też pewną sytuacją społeczną. Często jemy z innymi i nie są to tylko nasze indywidualne wybory. To, co mówisz, jest dość istotne, bo pokazuje, że naszą ideę czy styl życia możemy „zawiesić” przez wzgląd na innych.

Cezary: Ostatnio przekonałem Mariankę do jedzenia sushi. Mięso w czystej postaci, które pachnie mięsem, wywołuje u niej negatywne reakcje. Natomiast smakuje jej wszystko, co babcia wysmaży na panierce, czyli na przykład zjarane schaboszczaki w głębokim oleju. Kiedy Marianka wraca od babci, mam wrażenie, że jest dwa razy większa i blada. Wiem, że zjadła tonę węglowodanów, i wiem, ile przesiedziała przy telewizorze.

olga: Ale wy macie jeszcze małe dzieci, trudniej będzie, kiedy podrosną. Cezary mówi o babci, ale potem są koledzy i ich urodziny, na których rzadko są orzechy czy owoce.

Max: Ale to są sytuacje, na które mamy wpływ. W państwowym przedszkolu, do którego chodziły moje dzieci, zawsze były urządzane przyjęcia urodzinowe. Na początku były tam soki, cola i tony słodyczy, co zawsze się nam nie podobało. Po jakimś czasie rodzice wraz z paniami przedszkolankami sami doszli do wniosku, że skoro dzieci wracają z tych imprez z bolącym brzuchem, to lepsze będą marchewki czy winogrona. Oczywiście, zawsze jest tort, ale nie ma ton słodyczy. Okazuje się, że wszystko można wypracować.

Olga: Przechodziliśmy przez to. Poszliśmy dwa lata temu z Frankiem do kina, a on zażyczył sobie duży popcorn i dużą colę. Kupiłam mu dwa razy colę i dwa razy popcorn. Franek był sztywny przez dwa dni i od tej pory nie ma ochoty już na te kinowe propozycje. Z Jankiem mieliśmy podobną sytuację z tortem czekoladowym – choć to zdarzyło się przez przypadek. Ale nie jestem w stanie trzymać się tylko zdrowego odżywiania. Moja mama robi świetne żeberka w sosie słodko-kwaśnym i byłoby mi żal, gdyby chłopcy nie mogli tego jeść. Franek jest starszy, więc kiedy jeździmy gdzieś po świecie, albo chodzimy do restauracji i jemy różne potrawy, on próbuje wszystkiego, jest ciekawy smaków i nie boi się. Nie to, co z Jasiem, który mówi, że nie będzie jadł, bo nie lubi, kiedy nawet nie spróbował. Do szału mnie to doprowadza. Chciałabym, żeby chłopcy poznali smak wszystkiego.

Kikimora

Cezary: Ja muszę ciągle negocjować – jak zjesz te trzy, to potem będzie coś tam.

Reni: Boję się, że w takich sytuacjach my, dorośli, jesteśmy sobie winni…

Cezary: Ale inaczej ona nic nie zje. W tym, co mówicie jest dużo sensu, tylko jak to przełożyć na praktykę? Ja reprezentuję tutaj rodzinę nowoczesną, czyli rodzicielstwo rozłączne. Jestem ojcem dochodzącym, nie z własnego wyboru. Wiąże się to z tym, że bardziej jestem od rozrywki i zabawy. W takiej sytuacji nie jest łatwo osiągnąć długofalowe sukcesy wychowawcze. Muszę radzić sobie szybko i skutecznie.

Reni: Są takie dzieci, o których rodzice często mówią, że nic nie jedzą. Po czym na pytanie: „Co dziecko dziś jadło?”, wymieniają jednak kilka rzeczy. Sama to przerabiałam. Mój syn, gdy skończył dwa lata i nauczył się mówić „nie”, odmawiał przez jakiś czas jedzenia. To było moje pierwsze dziecko, więc wpadłam w panikę. Rozmawiałam o tym z koleżanką dietetyczką, która zapytała mnie: „Co on dokładnie dzisiaj zjadł?”. Odpowiedziałam, że całe awokado i garść migdałów. Na to ona: „No to przeżyje, bo to są bardzo pożywne rzeczy”. I był taki moment, kiedy syn jadł tylko awokado, migdały, pestki słonecznika i dyni, ale po jakimś czasie mu to przeszło. Namawiałabym nas wszystkich do większego zaufania do dzieci. Na tym polega rodzicielstwo bliskości. Mam czasem wrażenie, że karmimy dzieci niedbale, bo nam się spieszy. Też się na tym łapię. Nawet jeśli dziecko odmawia jedzenia, bo wymyśliło sobie, że będzie się żywiło powietrzem, to i tak na końcu zgłodnieje i będzie pytało o obiad. Olga, to, co powiedziałaś o tych dwóch colach i popcornach – szacunek za odwagę!

Olga: Ale zrobiłam też duży błąd. Kiedy Franciszek był mały, wmawiałam mu, że zupy i pomidory są świetne, że to samo zdrowie. W wieku siedmiu lat okazało się, że jest alergikiem i ma uczulenie na pomidory i podstawowe warzywa, które występują w zupie, czyli seler i ziemniaki! Nie słuchałam go. Bardzo tego teraz żałuję.

Reni: To niesamowite. Słyszałam o tym. Na przykład dzieci półroczne, które zaczynają rozszerzać dietę, swoją niechęcią do konkretnych pokarmów często sugerują alergię. Zauważyła to w swoich badaniach brytyjska położna, autorka koncepcji żywienia dzieci „Baby led weaning” (w Polsce „Bobas lubi wybór”).

Max: Czyli mówimy o kwestii pewnego zaufania do naszych dzieci. Ale my nie wierzymy ani w siebie, ani w dzieci. Tu obejrzymy jeden program, tu drugi, wszędzie są jacyś eksperci. Nie ufamy sobie. Wierzę jednak, że można zaufać zdrowej, ekologicznej żywności, tylko jak ją zdobyć?

Reni: Przyznaję, że zdobyć ekologiczną żywność, a do tego w przystępnej cenie, nie jest łatwo. W galeriach handlowych coraz częściej są sklepy ze zdrową żywnością, ale przykładowo marchew i do tego włoska kosztuje tam 11 zł. To nie jest moim zdaniem rozwiązanie ani ekologiczne, ani ekonomiczne. Mieszkam w Trójmieście, gdzie jest trochę taniej, znam targi nieekologiczne, gdzie marchew kosztuje 3,5 zł. A ja kupuję marchew bio z certyfikatem w sklepie za 4,5 zł, więc myślę, że taka różnica może być na początek. Ale można to też rozwiązać w inny sposób, np. rozpuścić wici wśród znajomych, że poszukujemy żywności ekologicznej prosto od rolnika, i być może po jakimś czasie trafimy na osobę, która należy do kooperatywy spożywczej. Taka osoba poda nam kontakt do grupy ludzi, którzy bezpośrednio negocjują z rolnikami ceny zakupu. Jedyny minus jest taki, że będzie to tylko żywność sezonowa i lokalna, więc np. pomidorów nie będziemy mogli kupować zimą. Ale to akurat może wyjść nam na zdrowie. Max, czy zapisałbyś się do kooperatywy, gdyby ceny w sklepie ekologicznym były przystępne? Pewnie nie, ale ponieważ ceny są tak kosmiczne, ludzie wzięli sprawy w swoje ręce. Tworzenie kooperatywy nie jest najłatwiejsze, wymaga czasu, ale dołączenie do nich to już w zasadzie spijanie śmietanki – wszystko jest już ustalone i wynegocjowane. Znam takie rodziny na Podlasiu, którym przez rok udało się wynegocjować ceny porównywalne z tymi w hipermarketach. To kooperatywa 30 rodzin, które jeżdżą na zmianę i robią zakupy dla wszystkich.

Cezary: W sumie to niesamowite, co stało się z żywnością ekologiczną. Na początku lat 90. przez wiele lat mieszkałem w Amsterdamie, gdzie na jednym rogu był sklep z naturalną żywnością. Czyli, jak nie chciało się chodzić do supermarketu, można było tam zajrzeć. Ale kiedy tam przychodziłem, to widziałem krzywą marchewkę z robakiem obsypaną ziemią za pięć razy tyle, co w supermarkecie. Myślałem sobie, że przecież w każdym jednym warzywniaku jest to samo, tak samo naturalne. Ta wywrotka, która nastąpiła teraz, kiedy wszystko jest chemiczne i prawie niestrawne, jest trudna do opanowania. Trzeba mieć świadomość i pewność, gdzie znajdziemy coś smacznego i ekologicznego. Bo dziś nawet rolnik na wsi może wyciągnąć jakąś podejrzaną marchewkę…

Max: No właśnie. Pewni naukowcy porównali różne badania i stwierdzili, że żywność ekologiczna wcale nie jest ekologiczna. Okazało się jednak, że ci naukowcy byli dosyć blisko związani z korporacjami, więc nie można do końca ufać ich intencjom. Poza tym robili metabadanie innych badań, więc zakres błędu się zwiększył. Ale rzeczywiście, np. w Niemczech była taka sytuacja, że certyfikaty nadawane jajkom były przez wiele lat fałszowane. Skąd więc można mieć pewność, że rolnik, od którego kupujemy, sprzedaje coś, co jest dobre, i że nas nie oszukuje?

Reni: Możesz szukać rolników z certyfikatami. Zazwyczaj takiemu rolnikowi, który otrzymał dofinansowanie z Unii, bardzo zależy, aby go nie stracić. W innym wypadku będzie zmuszony je w całości zwrócić. Znam rolników, którzy prowadzą gospodarstwo od 11 lat i regularnie przechodzą kontrole i bardzo to przeżywają. Kooperatywy mogą korzystać z gospodarstw z certyfikatem lub nie, czasem wystarczy zaufanie poparte bliską znajomością czy koneksjami rodzinnymi. Alternatywą są ekowioski, w których nie ma żadnych certyfikatów i wszystko opiera się na zaufaniu. To też może działać.

Olga: Wszystko fajnie, ale będąc w mojej sytuacji zawodowej, i tak nie mogę się tym zająć. Nie będę szukała rolnika ani martwiła się, czy on ma certyfikat, czy nie. Marzyłabym, żeby raz w tygodniu dowożono mi skrzynkę, w której miałabym wszystkie warzywa. Mogę za taką usługę zapłacić więcej, bo nie brałam udziału w poszukiwaniach i negocjacjach. Ale nie ma opcji, żebym zaczęła to nagle organizować czy brać w tym udział. Znam siebie, nie zrobię tego.

Reni: Olga, takich firm w Warszawie dowożących ekoprodukty pod drzwi jest kilka do wyboru. Tylko to nie jest tanie rozwiązanie. Natomiast kooperatywa, o której wspomniałam, jest szansą na zdobycie zdrowego jedzenia dla osób z ograniczonym budżetem lub dla tych, którzy mieszkają w miejscowościach, gdzie nie ma sklepów ekologicznych.

Cezary: Jestem co drugi weekend w Kazimierzu nad Wisłą, spędzam tam praktycznie całe wakacje. Co piątek i wtorek wszyscy chodzimy na tamtejszy targ ekologiczny, na którym można znaleźć pyszne sery, oleje rzepakowe i wszystkie warzywa. Wszystko smaczne i dorodne. Mam z tego ogromną przyjemność, cieszy mnie świadomość, że wiem gdzie i jak to rosło. Mam koleżankę, która popadała w, jak ja to nazywam, ekonazizm: „Ale jak to, ty jesz to, a nie tamto?”. I kiedy widziała, że ktoś je coś innego, dawała poczuć, że brakuje mu świadomości, że nic nie rozumie. Obserwuję to i przy okazji powoli uczę się ekologii. Sam mogę i chcę się przekonać, że to ma sens.

Max: Cezary wspomniał o tym, że fajnie jest wiedzieć, jak te warzywa rosły. Ale czy chodzi o to, żeby nasze dzieci, żyjąc w mieście, dostawały tylko zdrowe ekologiczne jedzenie, czy też o to, żeby pojechały na wieś, zobaczyły i same dotknęły ziemi… Jesteśmy tym, co jemy, ale też tym, co widzimy, wąchamy…

Olga: Opowiem Wam coś. Parę dni temu przyszedł do Janka kolega, który przyniósł liść dębu i mówił, że to jest pokrzywa. Pomyślałam wtedy, że nasze dzieci są jednak kompletnie oderwane od rzeczywistości, a przyroda jest im obca.

Reni: Też mam takie obiekcje. Dlatego w te wakacje planuję z dziećmi wyjazd na wieś. Wybieramy się do ekowioski na Kaszubach, gdzie mieszka społeczność, w skład której może wejść każdy z nas na zasadzie wymiany umiejętnościami. Ja chcę się tam nauczyć uprawiania ziemi, a w zamian zaoferować warsztaty tworzenia recyklingowych instrumentów, zabawek, zajęcia umuzykalniające dla dzieci. Celem działania tej wioski jest nauczenie bycia niezależnym. Można zabrać tam ze sobą dzieci. Myślę, że można to zrobić również w ramach szkoły, kiedy organizowane są różne wyjazdy. Mogą z tego wyjść fajne warsztaty, nie musi być to nudna wycieczka.

Cezary: Obcowanie z naturalnym światem dużo daje. Zrobiłem kiedyś na Kongres Kultury Europejskiej we Wrocławiu mapę kultury niezależnej Polski. Zwiedziłem mnóstwo niesamowitych miejsc i robiłem tam reportaże. Istnieje drugi naród, drugi świat. Świadomy, gdzie ludzie chodzą boso po ziemi i żyją z rytmem dnia i pór roku. Takich ludzi jest cała masa, żyją bardzo skromnie, na pograniczu handlu wymiennego, mają duże, kochające się rodziny. Kiedy odwiedzają mnie w Warszawie, to chce mi się płakać, bo wiem, co za chwilę zrobi z nimi nasza miejska cywilizacja.

Kikimora

Max: Mam wrażenie, że nasze dzieci naturę i zwierzęta znają tylko z Animal Planet. Częściej widzą lwy i jaszczurki w telewizji niż krowę na żywo.

Cezary: Śmieję się, bo pochodzę z województwa kieleckiego, moi dziadkowie są pochowani na cmentarzu w Pacanowie – to jest wieś z krwi i kości, gdzie zawsze była ta krowa z kupą. W dzieciństwie zamiast na wycieczki, jeździłem do kuzynów na wieś, gdzie dojrzewaliśmy w naturalnym środowisku i nie było wtedy zajawki ekologicznej. Trzeba zobaczyć na własne oczy, jak krowa się rodzi i jak umiera. Ja się z tym wychowałem. Być może dlatego teraz zbieram sobie zioła, piję codziennie rano pokrzywę, hoduję dziurawiec… Nauczyłem się zbierać wiele gatunków ziół i dbam o nie.

Olga: Ale jak to wszystko ma się do twojej córki, która wciąga chipsy? Jak to możliwe?

Max: Widzisz, Olga cię przyłapała! Zresztą już wcześniej mówiłeś, że chipsy dajesz, a brzydzisz się kotletem w panierce, wysmażonym na starym oleju. Chyba po tej rozmowie będziesz musiał przypilnować bardziej, jak żywisz Mariankę?

Cezary: Poczekaj, poczekaj. Nie da się dzieci na swoje podobieństwo nie wychować, przecież dobrze o tym wiecie. Dlatego na ile tylko mogę, zabieram Mariankę na te wszystkie wycieczki. Ona wcale nie jest zachwycona, że stoi przy mnie i patrzy, jak ja tę pokrzywę wyciągam, ale nie jest też tak, że jest jej to kompletnie obojętne. Robimy sobie wspólnie w tych roślinkach różne harce.

Max: No, dobra, ale co zimą? Długą, polską, straszną zimą? Wtedy są tylko pryskane i szprycowane cytrusy z Ameryki Południowej, z farm-obozów pracy, gdzie robotnicy zarabiają grosze. Jeśli nie taka żywność, to co?

Reni: Ja właśnie niedawno znalazłam jedno wyjście. Bardzo często nasi rodzice chcą nam pomagać, a my wolimy wszystko robić po swojemu. Po jakimś czasie znalazłam przestrzeń, w której ich pomoc okazała się bezcenna. To przetwory! Moi rodzice są przeszczęśliwi, bo to jest ich wkład w naszą rodzinę, w ich wnuków i ja też jestem za to im niezmiernie wdzięczna, bo sama na to nie mam czasu. Pomidory, śliwki, ogórki czy buraki ze słoiczków dziadków jemy przez cały rok. Ta żywność jest również najtańsza w sezonie, więc jest to bardzo ekonomiczne.

Max: Właśnie sobie uświadomiłem, że moja babcia, a moich dzieci prababcia, która ma teraz 92 lata, już od pięciu lat nie robi przetworów. A to była supersprawa, więc wielka szkoda. Pomyślałem, że mogę iść z dziećmi na targ, kupić na przykład ogórki, a potem odwiedzić babcię. Ona będzie nam mówiła po kolei, co i jak, a my to będziemy robić. Babcia będzie szczęśliwa, a dzieci zadowolone. Jednak organizowanie takich akcji wymaga od nas wysiłku i to jest najtrudniejsze. W większości ludzi jest obawa – kiedy znaleźć czas, żeby robić te przetwory?

Reni: Można w to włączyć całą rodzinę. Przetwory może zrobić nasza babcia, albo my razem z nią, tak jak sam wymyśliłeś przed chwilą. Moja kariera zawodowa od trzech lat stoi w miejscu, bo jestem na urlopie macierzyńskim. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że przez 15 lat pracowałam bez wakacji, a jak już gdzieś wyjechałam, to dopiero po dwóch tygodniach byłam w stanie wyłączyć telefon. Gdy pojawiły się dzieci, postanowiłam skupić się na mojej rodzinie. Na szczęście jestem w sytuacji, kiedy mogę sobie na to pozwolić, ale kiedyś to był naturalny model rodziny – kobieta zostawała z dziećmi, a mężczyzna pracował na utrzymanie domu. Dziś muszę się często z tej decyzji tłumaczyć. Mam nadzieję, że za chwilę wrócę do pracy, a wtedy wszystkie ścieżki zdrowego odży- wiania będziemy mieć już przetarte.

Olga: Pamiętam, że jak urodziłam mojego młodszego syna, to byłam z nim w domu przez półtora roku i to był najcudowniejszy czas, również jeśli chodzi o poziom kulinarny.

Max: Mam wrażenie, że od dwóch lat wszyscy żyją w paranoi kryzysu i ryzyka utraty pracy. Jeśli w takiej sytuacji podejmuje się decyzję o roku przerwy, można się obawiać, że do swojej branży już się nie wróci. A jednak zarzynanie się, by dzieci żyły zdrowo czy żeby były szczęśliwe, daje chyba efekt odwrotny, bo my rodzice nie będziemy szczęśliwi.

Olga: Chodzi o to, że aby mieć coś fajnego w życiu, musisz znaleźć na to czas. Żeby mieć fajne weki, cudownie gotować itd., musisz mieć czas. Muszę to u siebie absolutnie zmienić. Nie można mieć czasu tylko na pracę, a potem na szybkie zjedzenie czegoś zdrowego. Marzę o zmianie trybu życia. Obiecuję sobie po różnych podróżach, że będę inaczej żyć, że nie będę tak szybko i głośno mówić, pędzić, przeklinać itd., a już drugiego dnia po powrocie mam chrypę i nic z tego wyciszenia nie wynika. Myślę, że to się zmieni, tylko jeszcze nie wiem kiedy!

Reni: Po prostu jesteś sobą. Ale w zmianie stylu życia nie chodzi tylko o jedzenie, ale również o to, że postanowimy więcej czasu spędzać z rodziną i razem gotować, razem jeść posiłki. Na tym polega właśnie idea slow food czy slow life.

Cezary: My bylibyśmy sobą inaczej, gdybyśmy byli po prostu w innej trasie. Nie wierzę, że w tych warunkach i w takim pędzie mamy przestrzeń na uczucia. Wiesz, jak ja jem? Najszybciej, jak się da.

Reni: Wydaje mi się, że nic nas tak nie mobilizuje do zmiany życia jak dzieci. Dopiero macierzyństwo pomogło mi powiedzieć „dosyć tego biegu”. Te wielkie zmiany w moim życiu zaczęły się od małych kroków właśnie w kierunku zdrowego odżywiania. To w sumie dosyć typowe – przez żołądek do serca.

Max: Po wypowiedziach Olgi i Cezarego też czuję gotowość na zmiany u nich. Rewolucja w życiu naszym i dzieci może zacząć się od jedzenia, czego na koniec wam i sobie życzę. Dzięki za wspólny piknik i rozmowę.